We wtorek, przed ćwierćfinałem Ligi Mistrzów w Birmingham pomiędzy Aston Villą a PSG, przez pomyłkę został odtworzony hymn przeznaczony dla Ligi Europy i Ligi Konferencji. Gdy w kolejne czwartkowe wieczory przed spotkaniami Chelsea – tak jak teraz przeciw Legii – wybrzmiewa właśnie ta melodia, też można mieć wrażenie, że odtwarzany jest niewłaściwy plik muzyczny. Londyńczycy dużo bardziej pasują do elitarnej LM niż do pucharu trzeciej ważności, ale skoro w Lidze Konferencji już grają, to są jej faworytem. Skład Chelsea, który menedżer Enzo Maresca delegował na mecz z Legią w Londynie, zdecydowanie bardziej pasował do optymalnego zestawienia niż jedenastka tydzień wcześniej.
Chelsea – Legia: Gol Pekharta, błysk Sancho
Część swojej mocy Chelsea pokazała tydzień temu w Warszawie, gdy trzy razy rzucała Legię na deski. Warszawscy kibice mogli się pocieszać przykładem Lecha Poznań, który dwa lata temu też przegrał pierwszy mecz ćwierćfinałowy z Fiorentiną trzema golami (1:4), by w rewanżu we Florencji doprowadzić do remisu w dwumeczu i postraszyć Włochów perspektywą dogrywki.
Czytaj więcej
Trzeba było wizji i odwagi, by przeciętny londyński klub zacząć przeobrażać w globalną markę. Nim...
Wtedy poznaniacy objęli prowadzenie już w 9. minucie. Legia w Londynie potrzebowała tylko minuty więcej. Claude Gonçalves podał w pole karne do Tomáša Pekharta, a rozpędzony duński bramkarz Filip Jørgensen powalił rosłego Czecha. Po chwili Duńczyk mógł się zrehabilitować i obronić rzut karny, ale choć miał piłkę na rękach po kiepskim strzale czeskiego napastnika, nie uchronił Chelsea przed stratą gola.
Dziesięć minut później Legia mogła, a nawet powinna prowadzić 2:0, ale Japończyk Ryōya Morishita w sytuacji sam na sam z około 13-14 metrów strzelił obok bramki. Legia sprawnie doskakiwała do rywali i często odzyskiwała piłkę. Tak było też pod koniec pierwszej połowy, gdy Claude Gonçalves prawie z połowy boiska próbował przelobować bramkarza Chelsea, ale niewiele się pomylił.