Gdybym nie miał swojego rozumu i telewizora, a dawał wiarę wyłącznie informacjom ze stron internetowych, byłbym zdezorientowany jak „maleńki Buncol na polu karnym przeciwnika”, co z lubością powtarzał Jan Ciszewski.
Młodszym czytelnikom należy wyjaśnić, że Andrzej Buncol to był podstawowy pomocnik reprezentacji Polski, która w roku 1982 zajęła trzecie miejsce na mundialu. Tyle, że niemal każdemu jego występowi towarzyszyło zwątpienie i niedowierzanie. Wynikały z faktu, że Buncol miał metr pięć w kapeluszu i kiedy wychodził na boisko, wydawało się, że wyżsi o pół metra i masywniejsi o dwadzieścia kilogramów obrońcy unicestwią go w pierwszym kwadransie.
A Buncol nie tylko im się wymykał, ale strzelał bramki. I to takie, które miały ogromne znaczenie. W meczu eliminacyjnym z NRD skoczył wyżej niż mocarni obrońcy, karmieni pieczywem z laboratorium. A z Peru na mundialu trafił pod poprzeczkę.
Co łączy Roberta Lewandowskiego z Andrzejem Buncolem?
Robił to, bo umiał. Był świetny technicznie, bardzo szybki i myślał na boisku. Analizował, co się może stać za kilka sekund i gdzie w tej sytuacji warto być. Wbrew temu co można sądzić, oglądając mecze ekstraklasy, umiejętność gry w piłkę nie polega wyłącznie na panowaniu nad piłką, co widać, ale i myśleniu, czego nie widać.
Zawodnik z wiekiem traci szybkość, ale nie technikę, a zyskuje doświadczenie, czyli właśnie umiejętność analizy. Podobieństwo Lewandowskiego do Buncola kończy się, kiedy weźmie się pod uwagę ich odbiór w oczach kibiców. W Buncola długo nie wierzono, więc każde jego wyjątkowe zagranie przyjmowano jako coś nadzwyczajnego.