Kolorowe, hałaśliwe i rozśpiewane było pożegnanie drużyny Adama Nawałki z mistrzostwami świata w Rosji. Szkoda, że dominowały żółto-czerwono-niebieskie barwy, a chóralne pieśni śpiewane były po hiszpańsku.
Polska przegrała 0:3 i czwartkowy mecz z Japonią, zgodnie z okrutną tradycją występów biało-czerwonych w mundialach w XXI wieku, będzie dla nas już tylko spotkaniem towarzyskim.
Czytaj także: Ostał nam się jeno sznur
W starciu z Kolumbią Polacy wyglądali jakby przypadkiem trafili na fiestę w Kazaniu. I chociaż z początku próbowali w niej uczestniczyć, to szybko się okazało, że nie znają kroków tego tańca i po prostu nie pasują do towarzystwa. Na przerwę schodzili, przegrywając 0:1, po golu głową Yerry'ego Miny. Później gole dołożyli jeszcze Radamel Falcao i Juan Cuadrado. Ale trzeba otwarcie przyznać, że porażka 0:3 to był najniższy wymiar kary. Polacy mogli stracić więcej bramek.
Adam Nawałka położył na szali cały swój autorytet. Zrobił rewolucję w składzie, wiedząc, że w razie niepowodzenia wystawia się na łatwy strzał. Zdawał sobie sprawę, że jeśli jego drużyna zawiedzie, usłyszy, że mistrzostwa świata to nie czas na eksperymenty ani miejsce na odmładzanie składu. Gdyby z kolei zmian nie dokonał i poległ ze starą gwardią, wypominano by mu zbytnie przywiązanie do nazwisk i brak reakcji.