Od dawna, gdy planowaliśmy świąteczne wydania, prosiliśmy Stefana Szczepłka, by napisał „Falenicę". On rozumiał, o co nam chodzi: miało być o sporcie inaczej – osobiście, ciepło, z humorem i dystansem. Trochę marudził („A kogo to obchodzi, dajcie coś ciekawego"), trochę kokietował, ale w końcu powstawały małe cudeńka, które z czasem urosły i teraz dostajemy duże cudo. To nie jest książka o piłce nożnej, tylko o dzieciństwie w podwarszawskim mieście, o kochającej się rodzinie i tylko trochę o miłości do futbolu zrodzonej w Falenicy.
Każdy, kto podziwia Szczepłka za to, jak pisze o sporcie, dzięki „Szkole falenickiej" przekona się, że ma on też inne pasje i z Konkursu Chopinowskiego sprawozdawałby tak samo pięknie jak ze stadionu, a spacer w jego towarzystwie po Warszawie i okolicach to lekcja historii podana z wdziękiem.
Kiedy Stefan prawie 20 lat temu zaczynał pracę w „Rzeczpospolitej" i wyjeżdżał w świat, bywałem na niego zły, bo dzwoniłem rano, a on nie odbierał. Potem się zgłaszał, mówił szeptem z kościoła lub cmentarza (uwielbia odwiedzać cmentarze, wie, gdzie są pochowani chyba wszyscy sławni tego świata). Mnie się wydawało, że powinien rozmawiać z trenerem, umawiać z piłkarzami, już żyć meczem. Zgrzeszyłem ciężko, ale ta złość trwała krótko, bo szybko zrozumiałem, że on z trenerem rozmawiał już dawno, a bez tych kościołów i muzeów nie byłoby tak pięknego pisania o piłce.
Przez lata my, koledzy z działu sportowego „Rzeczpospolitej", czuliśmy się uprzywilejowani, bo znaliśmy też tego niepiłkarskiego Szczepłka i była to znajomość fascynująca. Tą książką Stefan ten przywilej likwiduje, każdy z czytelników może wejść do jego świata. Gorąco zachęcam, nikt nie będzie żałował, nawet jeśli nigdy nie był w Falenicy.