Liga Mistrzów to takie rozgrywki, w których mistrzowie są mniejszością, nikt nie potrafi obronić tytułu, a ostatnio w półfinale ciągle grają ze sobą Liverpool z Chelsea. Przyszedł kwiecień i pora na kolejne starcie. W porównaniu z półfinałami 2005 i 2007 roku jest istotna różnica: tym razem to Chelsea, a nie Liverpool, będzie gospodarzem rewanżu. Piłkarze Rafaela Beniteza muszą więc zapracować na awans już dzisiaj, na Anfield Road. Tam, gdzie rozstrzygały się poprzednie starcia tych drużyn o finał LM – w obu przypadkach na korzyść Liverpoolu.
Trzy lata temu na Anfield sędzia zobaczył po strzale Luisa Garcii bramkę, której, jak się później okazało, nie było (piłka nie minęła linii bramkowej). Przed rokiem w Liverpoolu do rozstrzygnięcia trzeba było dogrywki, serii karnych i dwóch udanych parad Pepe Reiny.
Oprócz czterech spotkań półfinałowych Liverpoolu z Chelsea były jeszcze dwa w rundzie grupowej LM, jesienią 2005, ale i one były triumfem taktyki. Łącznie w tych sześciu meczach padły trzy gole: trzy razy było 1:0 (raz dla Liverpoolu, dwa dla Chelsea), trzy razy bezbramkowy remis. Teraz trener Chelsea Avram Grant obiecuje, że da piłkarzom więcej swobody, niż dawał Jose Mourinho, ale jego oczy mówią co innego. Żeby pozwolić na swobodę, trener nie może się bać, a Grant to dziś kłębek nerwów. Sparaliżowany oczekiwaniami właściciela, atakowany z każdej strony, obsadzony w roli, która go przerosła.
Grant wie, że ostrze gilotyny już spada, ciągle jednak chyba ma nadzieję, że uda mu się w porę zabrać głowę. Teoretycznie wciąż ma szansę, a ten tydzień będzie decydujący. Dziś mecz z Liverpoolem, w sobotę z Manchesterem, który w lidze wyprzedza Chelsea tylko o trzy punkty.
Z tegorocznych półfinalistów tylko Chelsea jeszcze nigdy nie udało się dojść do finału Ligi Mistrzów