Mecz w Wiedniu rozpoczął się mniej więcej tak jak ten między Austriakami a Polakami na mistrzostwach Europy, w tym samym mieście, tylko na innym stadionie. Wprawdzie pomocnicy i obrońcy Lecha nie popełniali tak rażących błędów jak reprezentacja w czerwcu, ale dali się zepchnąć na pole karne. A tu czasami wiele zależy od szczęścia lub pecha.
Lech miał szczęście. Piłka po strzałach piłkarzy Austrii kilka razy przelatywała obok słupków i poprzeczki lub odbijał ją Krzysztof Kotorowski. Wyraźna przewaga gospodarzy trwała nieco ponad kwadrans. Dopiero później lechici nieco się otrząsnęli i sami zaczęli atakować. Pierwszy zrobił to Robert Lewandowski, którego podanie Hernan Rengifo usiłował zakończyć strzałem przewrotką.
Prawdziwy mecz zaczął się po przerwie. Z dwóch czarnoskórych napastników Austrii na boisku pozostał jeden. Urodzonego w Senegalu Niemca Mamadou Diabanga zastąpił Chorwat Mario Bazina, co od razu poprawiło grę gospodarzy i znowu dało im przewagę. Poznaniacy jeszcze raz dali się zepchnąć na swoją połowę. Obrońcy i Kotorowski w bramce uwijali się jak w ukropie.
Udawało się do 64. minuty. Wtedy, po rzucie rożnym Milenko Acimovicia, Franz Shiemer strzałem głową zdobył dla wiedeńczyków prowadzenie. Niecałe dwie minuty później rzut wolny z lewej strony wykonywał Rafał Murawski. Podał piłkę na środek pola karnego, gdzie Hernan Rengifo strzelił gola w jeszcze lepszym stylu niż Schiemer.
Lech wreszcie zrozumiał, że Austria nie ma wcale lepszych piłkarzy, i zaatakował odważniej, zapominając jednak o obronie. I kiedy wydawało się, że Polacy opanowali sytuację, sędzia Kostas Kapitanis podyktował rzut karny. Uznał, że któryś z polskich obrońców naruszył przepisy. Strzelał Rubin Okotie – prosto w poprzeczkę.