Jedna rewolucja już się Klinsmannowi udała. Akurat ta, na której mu nie zależało. Tabela Bundesligi stanęła na głowie. Hoffenheim, drużyna znikąd, jest wiceliderem, a wielki Bayern patrzy na to z jedenastego miejsca. Wygrał zaledwie dwa z siedmiu meczów ligowych, ma dziewięć punktów. Taki falstart zdarzył się poprzednio klubowi z Monachium 31 lat temu.
Nawet lepsze wyniki w Lidze Mistrzów (cztery punkty po skromnym, wyjazdowym zwycięstwie nad Steauą oraz remisie przed własną publicznością z Lyonem) nie poprawiły nastrojów kibiców. Od mistrza i najbogatszego klubu Niemiec wymaga się samych zwycięstw.
Klinsmann nie musi się jednak na razie obawiać o pracę. Jego szef Karl-Heinz Rummenigge nie zamierza robić gwałtownych ruchów. - Może liczyć na naszą cierpliwość. Na podsumowania przyjdzie czas po zakończeniu sezonu - mówi prezes Bayernu i dodaje, że jeśli już dojdzie do zmian, to w kadrze, a nie w sztabie szkoleniowym. Gdyby władze Bayernu chciały po prostu nowego trenera, poszukałyby go bliżej. Klinsmanna ściągnięto z Kalifornii po to, by wstrząsnął klubem i zreformował go tak, jak wcześniej reprezentację Niemiec.
Nowy trener cieszy się wielkim zaufaniem władz Bayernu, ale sam niezbyt ufa swoim piłkarzom. Po remisie z VfL Bochum (3:3) obwinił ich o stratę punktów. - Nie jestem w stanie zaakceptować tego, że gdy przy stanie 3:1 zdejmuję z boiska Ze Roberto, by dostał owację na stojąco, jego zmiennik nie gra na tym samym poziomie - mówił.
Gdy przychodził do Bayernu, wielu wątpiło, czy to dobry pomysł. Brązowy medal zdobyty z reprezentacją w mistrzostwach świata 2006 był dobrą rekomendacją, a jeszcze lepszą - styl gry reprezentacji. Odważny, efektowny, mało niemiecki. Z drugiej strony, Klinsmann w reprezentacji odpowiadał przede wszystkim za wizje i dobrą atmosferę, a człowiekiem od czarnej roboty był Joachim Löw, obecny trener kadry. Do tego Klinsmann nigdy nie pracował w klubie.