Frank Rijkaard, poprzedni trener Barcelony, mawiał o nim, że rozgrywa akcje tak, jakby rozdawał kolegom cukierki. Każdemu po trochu, zawsze z zachęcającą miną, sobie na końcu. Najważniejsze, żeby inni byli zadowoleni. On jest po to, żeby służyć podaniem, gdziekolwiek kolegom przyjdzie na to ochota. Ma sprawiać, by inni grali lepiej. „El Pais” nazwał go kamieniem filozoficznym Barcelony i porównał do baletmistrza Nurejewa. Biega tak delikatnie, jakby w ogóle nie ważył. Podobnie kopie piłkę. A właściwie nie tyle kopie, ile się nią opiekuje.
[srodtytul]Santo Subito[/srodtytul]
– Cały czas zmienia miejsce na boisku. Czasami musiałem się upewniać, czy nie wystawiłem dwóch Iniestów – mówił kiedyś Rijkaard. Alex Ferguson przekonuje, że ze wszystkich rywali w jutrzejszym finale najbardziej boi się właśnie jego. – Nie mam obsesji na punkcie Messiego. Moim zdaniem to Iniesta razem z trenerem Guardiolą tworzą dzisiejszą Barcelonę. Sposób, w jaki on szuka podań, przestrzeni, jak wprawia zespół w ruch. To jest fantastyczne – mówi trener Manchesteru. Gdy niespełna trzy tygodnie temu na Stamford Bridge Iniesta strzelał w doliczonym czasie gola, który zabierał finał Ligi Mistrzów Chelsea, a dawał Barcelonie, jeden z hiszpańskich komentatorów krzyczał do mikrofonu: „Andres, kocham cię!”. Potem nad Katalonią bania z poezją rozbiła się na dobre. Wszystkie porównania były dozwolone. „Teraz wiemy, że piłkarski Bóg istnieje. Nazywa się Andres, jest nieśmiały, pochodzi z Albacete i sprawił, że wczoraj płakałem ze szczęścia” – pisał jeden z komentatorów. Podczas pierwszego meczu Barcy po powrocie z Londynu, przeciw Villarreal, kibice na Camp Nou ułożyli z kartonów napis z żądaniem beatyfikacji. Mieli już obrazek świętego Andresa Iniesty: w długiej szacie i z piłką pod pachą. Tak wyposażony wyruszał na szlak prowadzący do Rzymu.
Ale właśnie tego wieczoru, 10 maja, w przeddzień jego 25. urodzin, droga do Rzymu mocno się wydłużyła. Andres ledwo dokończył mecz z Villarrealem, okazało się, że ma naderwany mięsień prawego uda. Od tamtego czasu nie zagrał ani razu. Na finał Pucharu Króla do Walencji nawet nie poleciał, lekarze zabronili. Zamiast trenować z kolegami, biegał pod górę i z powrotem na jednym ze wzgórz pod Barceloną. Tak kazali rehabilitanci. Wrócił do treningów dopiero pod koniec ubiegłego tygodnia.
Gdy się okazało, że będzie mógł zagrać w finale, w Barcelonie odetchnęli z ulgą W tym sezonie zawsze, gdy go brakowało w składzie, drużyna miała kłopoty i zwykle przegrywała. To on ma najwyższą w zespole średnią notę za mecze. Jest też jedynym hiszpańskim mistrzem Europy, który grał we wszystkich spotkaniach ubiegłorocznego Euro w Austrii i Szwajcarii. W obu drużynach ma to samo zadanie: razem z Xavim, przyjacielem z barcelońskiej akademii futbolu La Masia, pilnuje, by ustawionym z przodu maszynom do strzelania goli nigdy nie brakowało amunicji.