Trzeba gonić, bo przecież latem w ogóle nie wyrzucano trenerów, a średnia zobowiązuje: od lat jest mniej więcej tak, że na trzy kolejki ligi przypadają dwie dymisje.
Najciekawiej jest w Polonii: zamiast ostrego cięcia mamy dymisję pełzającą. Po każdej porażce Jacek Grembocki jest dwa kroki bliżej zwolnienia, po wygranej przepaść się oddala, ale nie na tyle, żeby w końcu w nią nie wpaść. Trener ma już nerwy na wierzchu i jeśli na treningach zachowuje się tak samo jak przed kamerami, to łatwiej zrozumieć, dlaczego nigdy nie wiadomo, jak Polonia zagra.
Gdy dymisja w końcu się dokona, będzie jeszcze ciekawiej, bo nielubianego przez drużynę Grembockiego zastąpi Franciszek Smudę, który też ma w szatniach ekstraklasy spory elektorat negatywny. Nie gryzie się w język, daje piłkarzom wycisk na treningach i nie ma litości dla tych, u których nie widzi talentu. To wystarczyło, by w wielu drużynach na finiszu poprzedniego sezonu życzono tytułu Wiśle, a nie Lechowi, na złość Smudzie.
Ze zmianami trenerów sprawa u nas jest skomplikowana. Lista nazwisk do wyboru krótka, świeżą krew wpuszcza się bardzo rzadko (tym większy szacunek dla szefów Arki za wybranie Dariusza Pasieki), wszyscy wszystkich znają. Piłkarze przed przyjściem nowego szefa dzwonią do kolegów, którzy już z nim pracowali, podpytują też dziennikarzy i zanim trener wejdzie do szatni, już wiedzą: ten jest dziwakiem, ten furiatem, ten ci zniszczy kolana, ten goni do roboty, od tego możesz się nauczyć tylko przekleństw. Nowa miotła to zawsze ryzyko dla starych układów w szatni, trzeba się przygotować na jej przyjście.
Sytuacje, gdy drużyna wita trenera jak zbawienie, jest rzadka, ale też się zdarza. Tak jest teraz w Cracovii, tak było w Wiśle, gdy dwa lata temu przychodził do niej Maciej Skorża. Zastał drużynę załamaną ósmym miejscem w poprzednim sezonie, przestraszoną, że miecz właściciela zawisł nad szatnią, i tak przejętą złożoną sobie obietnicą nowego początku, że Mauro Cantoro na pierwsze spotkanie z trenerem przyprowadził tłumacza, żeby wszystko zrozumieć.