A więc nie uda się nawet im. Liga Mistrzów jeszcze co najmniej przez rok pozostanie miejscem, w którym może się zdarzyć wszystko, ale nie obrona tytułu. Okazało się, że obecną Barcelonę obowiązują takie same prawa jak inne piłkarskie imperia, które w LM upadały już po jednym sezonie.
Od kilku tygodni obrońcy Pucharu Europy wyglądali na drużynę coraz bardziej z tej ziemi.
I akurat wtedy musieli się zmierzyć z rywalem najgorszym z możliwych. Inter nie wybaczył żadnego błędu, był zaprogramowany na sukces, bez względu na to, jaką drogą trzeba było do niego iść.
W pierwszym meczu szedł wyprostowany, odważny, strzelając gole. W drugim, przyczajony, myślał tylko o tym, jak niszczyć to, co Barcelona budowała. Nie miał żadnej okazji do zdobycia bramki, ani jednego ataku godnego zapamiętania. Nie musiał mieć, do pierwszego od 38 lat awansu do finału wystarczyło siedzenie w okopach i popis obrony, którą włoscy komentatorzy nazwali linią Maginota.
Na Camp Nou ten Inter z betonu i stali – tak powiedział o nim jeden ze sprawozdawców włoskiej telewizji – dał rywalom tylka kilka chwil swobody: od 84. minuty do końca meczu, gdy po golu Gerarda Pique, niewykluczone że ze spalonego, Barcelona zaczęła grać, jak tego od niej oczekiwano.