Zainteresowanie polskich kibiców spotkaniem jest duże, bo okazja, by zobaczyć na żywo piłkarzy z europejskiej czołówki, zdarza się u nas od święta. Polskie kluby przepadają w pucharach, więc organizacja takiego wydarzenia pozwala choć przez chwilę pooddychać wielkim futbolem.
Tak było w 2015 roku, kiedy po raz pierwszy gościliśmy finalistów Ligi Europy. Do Warszawy przyjechały Sevilla i ukraińskie Dnipro. I choć w hiszpańskim zespole grał Grzegorz Krychowiak (przyczynił się do zwycięstwa, zdobywając jedną z bramek), to jednak tamten mecz nie wzbudzał aż takich emocji jak tegoroczne starcie.
Wszystko dlatego, że mogą się w nim zmierzyć drużyny, które mają tysiące kibiców w Polsce. Manchester United i Arsenal to nazwy działające jak magnes. Fakt, że w londyńskim klubie grali kiedyś Wojciech Szczęsny i Łukasz Fabiański, też ma swoje znaczenie.
Tym bardziej szkoda, że futbolowe święto nie będzie miało odpowiedniej oprawy. Przełożenie finału w Gdańsku o rok niewiele pomogło, bo walka z koronawirusem jeszcze się nie skończyła i wciąż trzeba przestrzegać reżimów sanitarnych. Kibice, którym uda się dostać bilety, muszą być przygotowani na to, że trzeba będzie okazać dowód szczepienia lub negatywny wynik testu.
Aplikować o wejściówki (maksymalnie dwie w cenie od 40 do 130 euro) można przez stronę internetową UEFA do piątku. O tym, do kogo trafią bilety, zdecyduje losowanie. Standardowo część z nich zostanie przekazana do dyspozycji finalistom (po 2 tys.), resztę otrzymają lokalny komitet organizacyjny, narodowe federacje, sponsorzy i nadawcy.