Antonio Conte – trener, który kocha swój klub

Antonio Conte nie jest najemnikiem, i to widać. A sukcesy Juventusu to jego sukcesy

Publikacja: 07.04.2012 01:01

Antonio Conte – trener, który kocha swój klub

Foto: ROL

Wrócili do siebie jak starzy kochankowie. Najpierw długo ze sobą byli, a potem postanowili spróbować, czy z kimś innym nie będą bardziej szczęśliwi. Rozstali się na długich pięć lat, ale w końcu do siebie wrócili – w najbardziej odpowiednim momencie – i dziś widać, że byli sobie przeznaczeni.

Nie trzeba robić generalnego remontu ani przemalowywać ścian. Po prostu Antonio pewnego dnia wrócił do domu i przestawił kilka mebli. Teraz zarówno Conte, jak i klub dyplomatycznie milczą na temat tego, kto był inicjatorem rozstania i komu bardziej zależało na powrocie. Nie mają do siebie żalu, widocznie tak musiało być.

Conte skończył karierę w 2004 roku, po 13 latach gry w Juventusie. Wprawdzie na piłkarza wychowali go w rodzinnym Lecce, ale to Turyn stał się jego domem i dziś mówi, że biało-czarne pasy to jego ukochane barwy. – Dla mnie Juventus to coś więcej niż klub. Wierność tym barwom jest absolutna, a bierze się z wielu wspaniałych momentów, które razem przeżyliśmy – podkreśla.

Ma co wspominać: pięć tytułów mistrza Włoch, wygrana Liga Mistrzów, zdobyty Puchar UEFA, Puchar Interkontynentalny. To była naprawdę wielka drużyna, a Conte był jednym z najważniejszych jej zawodników.

Uczucie to jedno, ale gdy w 2004 roku do klubu przyszedł Fabio Capello, nie potrzebował Contego na ławce rezerwowych. Sam zawodnik raczej też nie chciał wtedy zostać w klubie jako np. trener grup młodzieżowych. Dla niego to byłaby strata czasu.

Założył sobie, że w ciągu pięciu lat zostanie pierwszym trenerem Juventusu, a do tego potrzebował praktyki w piłce seniorskiej. Poszedł do Sieny, gdzie był asystentem Luigiego De Canio. Pocieszało go tam chyba głównie to, że drużyna też gra w koszulkach w pionowe biało-czarne pasy. Cały czas z tyłu głowy miał myśl, że kiedyś jeszcze wróci do Turynu.

W 2006 roku zaczął pracować na swoje nazwisko, choć łatwo nie było. W zespole Arezzo, w Serie B, nie mieli zbyt silnej drużyny, a oczekiwali wiele. Gdy okazało się, że Conte nie jest cudotwórcą i nie potrafił nalać z pustego, zwolnili go po kilku meczach.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jego następca miał jeszcze gorsze wyniki i skruszeni szefowie przyszli do niego po prośbie pod koniec sezonu, żeby ratował przed spadkiem. Wtedy narodził się jego system gry, którym dziś zachwycają się wszyscy oglądający mecze Juventusu.

Sam Conte mówi, że więcej w tym wrzawy medialnej, że tak naprawdę to klasyczne 4-4-2 i przyznaje, że do takiej taktyki zmusiło go życie. Arezzo za wszelką cenę potrzebowało zwycięstw, więc postawił na atak i prawie się udało. Zespół do ostatniej kolejki miał szanse na utrzymanie.

Ale może w tej ofensywnej taktyce, tak niezwykłej dla Włochów, jest i drugie dno, bo w karierze Contego oprócz wspaniałych zwycięstw są też dwa momenty, które chciałby wykreślić z pamięci, a które wzięły się z kunktatorstwa.

Pierwszy to pamiętny finał mistrzostw Europy z 2000 roku. Włosi przez niemal całą drugą połowę prowadzili z Francją 1:0 po golu Marca Delvecchio i jak to oni cofnęli się pod własną bramkę. Dino Zoff wystawił do gry pięciu obrońców i niemal wygrał. Włosi wyrównującego gola stracili w czwartej minucie doliczonego czasu, a zwycięska bramka Davida Trezegueta padła jeszcze w pierwszej połowie dogrywki. To był koniec, bo wtedy obowiązywała zasada złotego gola.

Na tamten finał Conte patrzył z ławki rezerwowych, a trzy lata później przeżył jeszcze większą porażkę. W finale Ligi Mistrzów Juventus grał z Milanem. W regulaminowym czasie, co można łatwo przewidzieć, bramki nie padły, a zespół z Mediolanu zwyciężył w rzutach karnych. Conte mógł im zapobiec. W drugiej połowie trafił po strzale głową w poprzeczkę i teraz, jak opowiada, tamta sytuacja wraca do niego często. Za często.

Z Arezzo jeszcze ofensywna taktyka nie przyniosła efektu, drużyna spadła do trzeciej ligi, ale jej dobra gra została zapamiętana i Conte poszedł szczebel wyżej – do Bari. Tam odniósł pierwszy, poważny sukces, awansując do Serie A.

W tym mniej więcej czasie Juventus walczył z największym kryzysem w historii, aferą korupcyjną, która odebrała mu dwa mistrzowskie tytuły i zepchnęła do drugiej ligi. Czyściec trwał tylko rok, zespół wrócił do Serie A, ale blask nie tak łatwo odzyskać.

Próbował najpierw Claudio Ranieri, a gdy jemu się nie udało, trzeba było poszukać następcy. Conte był obok, na wyciągnięcie ręki, wiedział, że jest gotowy, podobno rozważano jego kandydaturę, ale w Turynie jeszcze nie byli gotowi na niego. Wzięli inną legendę klubu, Ciro Ferrarę.

Wtedy każdy wielki klub, na wzór Barcelony, chciał znaleźć swojego Pepa Guardiolę. Byłego zawodnika, który zna filozofię klubu i jest mu oddany. Ferrara w teorii był idealny. Po zakończeniu kariery asystował w reprezentacji Włoch, a potem pracował z młodzieżą Juventusu.

Gdy mu się nie udało, jeszcze raz Juventus wystawił cierpliwość Contego na próbę. W Turynie postawili na Luigiego Del Neriego z Sampdorii.

Widocznie miara goryczy musiała się dopełnić. Conte został właśnie zwolniony z Atalanty (po swoim ostatnim meczu o mało nie pobił się z kibicami), a gdy Juventus go nie chciał, znowu poszedł do Sieny.

Ale gdy Del Neriemu się nie udało, ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i zadzwonił pod właściwy numer, a Conte się nie obraził, bo o takim telefonie od dawna marzył. I znów wszystko było jak trzeba. Stara Dama natychmiast odmłodniała i w tym sezonie ściga się o mistrzostwo już tylko z Milanem.

Conte nabiera coraz większej pewności siebie, najbardziej lubi prowokować Milan. – Massimiliano Allegri sam najwięcej gada – powiedział o trenerze rywali.

– Milan do końca będzie pluł krwią i pocił się w każdą niedzielę. Jeśli jednak to oni zwyciężą, to pierwsi im pogratulujemy – dorzucił na temat sytuacji w tabeli, w której Juventus jest na drugim miejscu i ma dwa punkty straty do lidera. Lubi mówić barwnie, więc włoscy dziennikarze też na niego nie narzekają.

Na koniec sezonu okaże się, czy ta taktyka zdała egzamin. Ale nawet jeśli Juventus nie zdobędzie teraz mistrzostwa, to w Turynie już wiedzą, że warto odkurzać stare uczucia.

Wrócili do siebie jak starzy kochankowie. Najpierw długo ze sobą byli, a potem postanowili spróbować, czy z kimś innym nie będą bardziej szczęśliwi. Rozstali się na długich pięć lat, ale w końcu do siebie wrócili – w najbardziej odpowiednim momencie – i dziś widać, że byli sobie przeznaczeni.

Nie trzeba robić generalnego remontu ani przemalowywać ścian. Po prostu Antonio pewnego dnia wrócił do domu i przestawił kilka mebli. Teraz zarówno Conte, jak i klub dyplomatycznie milczą na temat tego, kto był inicjatorem rozstania i komu bardziej zależało na powrocie. Nie mają do siebie żalu, widocznie tak musiało być.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Piłka nożna
Czas na półfinały Ligi Mistrzów. Arsenal robi wyjątkowe rzeczy
Piłka nożna
Robert Lewandowski wśród najlepszych strzelców w historii. Pelé w zasięgu Polaka
Piłka nożna
Barcelona z Pucharem Króla. Real jej niestraszny
Piłka nożna
Liverpool mistrzem Anglii, rekord Manchesteru United wyrównany
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Piłka nożna
Puchar Króla jedzie do Barcelony. Realowi uciekło kolejne trofeum