Kiedy przed pięcioma laty po kolejnym rozczarowującym sezonie prezes Tottenhamu Daniel Levy decydował się na zatrudnienie młodego, wciąż kiepsko mówiącego po angielsku i niezbyt doświadczonego w Premier League szkoleniowca, ustalił z nim, że gra w Lidze Mistrzów będzie strategicznym celem drużyny, ale dopiero gdy Tottenham przeprowadzi się na nowy stadion, wówczas pozostający jeszcze w planach.
Kiedy nazwisko argentyńskiego trenera stało się jednym z najgorętszych w Europie, a możliwość jego zatrudnienia rozważały Manchester United i Real Madryt, Pochettino przypominał dziennikarzom, że Tottenham po prostu zrealizował scenariusz przed czasem: ten sezon jest już trzecim z rzędu, kiedy występuje w Champions League, z roku na rok osiągając coraz więcej.
Awans do półfinału to największe osiągnięcie klubu w dziejach tych rozgrywek, dorównujące jedynie występowi w półfinale Pucharu Europy z Benficą Eusebio sprzed 57 lat, zresztą w sezonie pamiętnym także z wcześniejszych bojów z Górnikiem Zabrze.
Zaciskając pasa
Do pierwszych dni lipca aż dziewięciu graczy pierwszej drużyny – Anglicy, Belgowie i Francuz – uczestniczyło w walce o mistrzostwo świata w Rosji, wracali więc do ligowych zmagań z marszu, niemal bez okresu przygotowawczego, później płacąc za to kontuzjami i – w przypadku kapitana drużyny, wypalonego po zwycięskim mundialu bramkarza Hugo Llorisa – alkoholowym skandalem.
Fazę grupową Champions League zaczęli fatalnie (tylko punkt po pierwszych trzech kolejkach) i awans wywalczyli dopiero w ostatnich minutach ostatniego meczu. Przez wiele tygodni, także w dramatycznym ćwierćfinale z Manchesterem City, podczas którego o sukcesie Tottenhamu przesądziły aż dwie interwencje VAR, musieli grać bez najlepszego napastnika, leczącego uraz kostki Harry'ego Kane'a. Wcześniej ściskali kciuki, by drugi snajper, Koreańczyk Heung Min Son, zakończył sukcesem rywalizację o Puchar Azji i za zasługi dla ojczyzny uzyskał zwolnienie od obowiązkowej w tym kraju blisko dwuletniej służby wojskowej.