Ciemności na ulicach, brudny hotel i wojsko na stadionie – tak byli reprezentanci Polski wspominają rozegrany 17 lat temu w Tbilisi mecz z Gruzją. Z tym samym gorącym terenem będzie musiała się zmierzyć kadra Adama Nawałki. Wspólnych mianowników łączących nadchodzący mecz z feralną porażką sprzed lat jest znacznie więcej niż tylko ten sam przeciwnik i to samo miasto. Z Gruzinami znów zagramy jesienią i znów będzie nimi dowodził Temur Kecbaia. 11 października 1997 r. ekscentryczny łysy pomocnik wbił nawet Polakom bramkę. Pokonując Aleksandra Kłaka, ustalił wynik meczu na 3:0. Od pięciu lat Kecbaia (w przeszłości piłkarz m.in. AEK Ateny i Newcastle United) dyryguje reprezentacją z ławki trenerskiej.
Przygnębiająca sceneria
To była pierwsza porażka reprezentacji, od kiedy w lipcu 1997 r. objął ją po Antonim Piechniczku Janusz Wójcik. Kiedy kadra wyjeżdżała na dwumecz do Kiszyniowa i stolicy Gruzji, awans do mistrzostw świata we Francji był już przegrany. Ostatnie akordy kompletnie nieudanych eliminacji nasi piłkarze musieli więc odegrać w przygnębiającej scenerii. Pierwsza część dalekiej wycieczki była udana, bo Polacy pokonali Mołdawię po trzech golach Andrzeja Juskowiaka.
– Pojechaliśmy do Gruzji nastawieni na walkę o zwycięstwo. Realia okazały się jednak zupełnie inne i przegraliśmy do zera. Pamiętam, że było duszno, parno, trybuny były bardzo oddalone od płyty boiska, ale tak kiedyś budowano. Przy stanie 0:0 zmarnowaliśmy swoje sytuacje, później straciliśmy bramkę, a potem Gruzini już tylko kontratakowali. Ta porażka była dla nas wielkim rozczarowaniem – wspomina w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Jerzy Brzęczek, były kapitan reprezentacji.