W czwartek poprowadzą reprezentacje w meczu towarzyskim. Na tym samym stadionie – Stade de France w podparyskim Saint-Denis - na którym 12 lipca 1998 roku „Trójkolorowi" rozgromili „Canarinhos" 3:0 po dwóch bramkach Zinedine'a Zidane'a i Emmanuela Petit.
- Wiedzieliśmy przed tym finałem, że wszystkie rzuty rożne u Francuzów wykonuje Zidane, a oni wszystko zmienili. To on wychodził do główek po rożnych, po których strzelił dwa gole. Nie był to więc przypadek, ale wielka kompetencja tej reprezentacji. W tym finale Francuzi znaleźli właściwą mieszkankę techniki, taktyki i woli zwycięstwa. Dało im to mistrzostwo – wspomina dziś mecz sprzed blisko 17 lat Brazylijczyk.
- Dobrze pamiętam ten mecz. W tym finale cały czas mnie pilnował, był moim plastrem, uprzedzał moje ruchy, zagrania. W przerwie poprosiłem Zidane'a, żeby zaczął go blokować. W środku pomocy tak to się kręci, kto kogo odcina od podań, amortyzuje ataki – opowiada Deschamps.
Deschmaps i Dunga grali wtedy pełne spotkanie, w środku pomocy. Przez całą karierę występowali na tej samej pozycji, defensywnego pomocnika. Mieli podobne warunki fizyczne, obaj niewysocy, ale mocno zbudowani. W szatni cechowała ich skłonność do tłumaczenia kolegom z drużyny zawiłości taktycznych, motywowania zespołu. Funkcję kapitanów sprawowali więc nieprzypadkowo. – Technicznie, jak to Brazylijczyk, lepszy był jednak on – przyznaje dziś Deschamps.
Dla 34-letniego wówczas Dungi finał na Stade de France był jednym z ostatnich akordów reprezentacyjnej kariery. Zakończył ją dwa lata później, rozgrywając w kadrze 91 meczów i strzelając sześć goli. Największym powodem do dumy był dla niego tytuł mistrzowski wywalczony w 1994 roku w USA wraz z Ronaldo, Romario, Leonardo.... Ale to Dunga-kapitan, po finale z Włochami wzniósł do góry jako pierwszy najcenniejsze piłkarskie trofeum.