Trybuny Anfield eksplodowały we wtorek dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy Georginio Wijnaldum strzałem głową z bliska doprowadził do wyrównania. Drugi – gdy kwadrans przed końcem Simon Mignolet obronił jedenastkę wykonywaną przez Diego Costę. Strach mieszał się w ten wieczór z euforią. Po ostatnim gwizdku zapanowało uczucie ulgi.
Kiedy dokładnie miesiąc wcześniej, w sylwestra, Wijnaldum zdobył na Anfield jedynego gola w meczu z Manchesterem City, Liverpool ustępował w tabeli tylko Chelsea. Ale przyszedł styczeń, który dla kibiców okazał się prawdziwym koszmarem. W ostatnim tygodniu The Reds odpadli z Pucharu Ligi i Pucharu Anglii. Gdyby przegrali z Chelsea, wypadliby również z wyścigu o mistrzostwo i wyrównali niechlubny rekord (cztery z rzędu porażki przed własną publicznością zdarzyły się poprzednio zespołowi w 1923 roku).
– Liverpool będzie jak zranione zwierzę – ostrzegał trener gości Antonio Conte. Włoch pierwszy raz w karierze przyjechał na Anfield. I mało brakowało, by wrócił z podniesioną głową. Do przerwy Chelsea prowadziła po trafieniu Davida Luiza z rzutu wolnego.
Mimo bramki Luiza, to nie był wieczór Brazylijczyków. Costa nie wykorzystał karnego, a napastnik Liverpoolu Roberto Firmino zmarnował dwie piłki meczowe. Tych punktów może The Reds na koniec sezonu zabraknąć. Ale na razie ważniejsze jest to, że zawodnicy Kloppa pokazali, iż nie zapomnieli nagle, jak się gra w piłkę i odzyskali wiarę. Przed nimi miesiąc pełen wyzwań: po spotkaniu z Hull w najbliższy weekend czekają ich starcia z Tottenhamem, Leicester i Arsenalem, który już w sobotę zmierzy się w derbach Londynu z Chelsea.
Arsenal we wtorek niespodziewanie przegrał u siebie z Watford (1:2), a Tottenham zremisował bezbramkowo na wyjeździe z Sunderlandem. To dobre wieści zarówno dla Chelsea, jak i dla Liverpoolu.