Trudno doszukać się logiki w zmianach, dokonanych przez trenera w spotkaniu z Argentyną. Damian Szymański za Krystiana Bielika, Krzysztof Piątek za Grzegorza Krychowiaka, Artur Jędrzejczyk za Bartosza Bereszyńskiego, Michał Skóraś za Przemysława Frankowskiego, Jakub Kamiński za Karola Świderskiego, dla którego trener wymyślił nieistniejącą w podręcznikach pozycję defensywnego napastnika. Już przed tymi zmianami na boisku panował chaos. Po nich - jeszcze większy.
Czesław Michniewicz ma wśród dziennikarzy swoich zwolenników. Jeden z klakierów, komentator TVP, w pewnym momencie oznajmił, że trener nie zjadł kolacji, tylko pojechał na mecz Meksyk - Argentyna. Ale co z tego, że oglądał ten mecz, skoro nic z niego nie zrozumiał? Czy taki wniosek nie jest uprawniony po przebiegu i wyniku spotkania Polska - Argentyna?
Kiedy dziennikarze będą pytać piłkarzy o ich wrażenia z Kataru, na pewno wszyscy (a ci słabsi zwłaszcza) będą Michniewicza chwalić. Bo przecież on ich powołał, dał szansę sportową i szansę zarobku. Można było odnieść wrażenie, że chciał zrobić przyjemność każdemu, kogo zabrał na mundial. Z 26 powołanych wpuścił na boisko 21.
Dlaczego mając najlepszego napastnika świata i kilku grających ofensywnie pomocników trener nie wykorzystywał ich atutów? Dlaczego kazał im koncentrować się na obronie? Dlaczego Robert Lewandowski, mimo zdobycia dwóch bramek, zagrał na mundialu grubo poniżej oczekiwań, a w meczu z Francją był wyraźnie zagubiony? Z kolei uwolniony od schematów Piotr Zieliński wreszcie pokazał na co go stać. Michniewicz swoimi decyzjami ograniczał zawodników, zamiast rozwijać ich dla dobra zespołu. Rolą trenera jest wybranie takiej drużyny, żeby piłkarze się ze sobą rozumieli i takiej taktyki, w której można wykorzystać ich walory.
Michniewicz nie wywiązał się z tych zadań. Znając dotychczasowy przebieg jego pracy można się było tego wszystkiego spodziewać. Obserwuję jego karierę i działalność od kiedy został trenerem drugiej drużyny Amiki Wronki. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś będzie selekcjonerem reprezentacji, bo ten koń jest dla niego za wysoki. Tytuł mistrza Polski dla Legii zdobył rozpędem, a kiedy zaczął tam pracować na własny rachunek, doprowadził drużynę do ruiny, grożącej spadkiem. Prezentowana przez niego myśl trenerska ma głębokość kałuży, więc nietrudno ją przewidzieć.