Dla większości dziennikarzy przybyłych do stolicy Niemiec to było główne zaskoczenie: padł mit o perfekcji organizacyjnej Berlina. Monumentalny stadion jak zawsze odegrał swoją rolę, ale podczas zawodów bywały na nim awarie prądu, w biurze prasowym zacinał się internet, w największe upały brakowało wody (albo była podgrzewana słońcem), system przekazywania wyników miewał zastoje, trzeba było improwizacji z programem startów w mieście, gdy na trasie chodu pojawił się gaz.
W tym rozgardiaszu odbyły się mistrzostwa, których nikt nie będzie wspominał źle. Pełne pasji, tłumnie odwiedzane, barwne i angażujące ludzi nie tylko na Stadionie Olimpijskim. Taki był pomysł Berlina – zrobić imprezę tanią, mniej wystawną, ale za to bliską ludziom. Bez przewlekłej uroczystości otwarcia, tylko z otwartym koncertem na Breitscheidplatz. Bez limuzyn z VIP-ami i pompatycznych przemówień – mistrzostwa nowych czasów miały być żywe, gęste od wydarzeń, zwarte i ciekawe. Takie były.
Pomysł, żeby miasto spotkało się z lekkoatletyką także tam, gdzie w grudniu 2016 roku ludzie ginęli pod kołami wielkiej ciężarówki prowadzonej przez zamachowca, wydawał się dyskusyjny, ale należy to przyznać – sprawdził się. Betonowe bloczki, stalowe ogrodzenia i liczne jawne oraz tajne patrole służb – to też był obrazek imprezy w mieście, ale nie przytłoczył całości.
Niemcy słusznie mogą się chwalić – przez sześć dni na stadion przyszło 360 tys. osób. Rekord sesji padł w sobotni wieczór, gdy na stadionie pojawiło się 60,5 tys. ludzi.
Breitscheidplatz odwiedziło w sumie około 150 tys. widzów, więc łączna półmilionowa publiczność mistrzostw Europy musiała zrobić wrażenie.