To jest wyczyn większy, niż ten, na 100 metrów. Bolt przekracza granice wyobraźni i jednocześnie chce nas przekonać, że to wciąż jest beztroski sport. Przebił taśmowe wykuwanie złota na basenie przez Michaela Phelpsa, przebił wszystko, co tej pory działo się na igrzyskach w Pekinie. Tym razem także maskował formę w eliminacjach, półfinał wygrał w czasie 20,09, niezłym, ale nie poruszającym żadnych emocji. Pierwsza myśl po strzale startera w finale – tym razem biegnie na poważnie.
Stojąc przed blokami przeszedł prezentację trochę machinalnie, poważna mina, nie było pozowania, krzyków i nadmiernej gestykulacji. Żółta koszulka, palec na duży napis: Jamajka.
Ruszył tak, żeby nie zostały wątpliwości, że się oszczędza. Na wirażu miał dwa metry przewagi nad Amerykaninem Shawnem Crawfordem, trzy nad pozostałymi. Potem odleciał. Gdy tak połykał przestrzeń wielkim susami, zaczarował stadion. To są widowiska niepowtarzalne, powtórki pokazują szczegóły, ruchy barków, krople potu, skrzywienie na twarzy, ale wspólnego zatrzymania oddechu przez ogromny stadion nie skopiuje się na ekranie telewizora.
Pracował jak umięśniona maszyna do samego końca. Przebiegł metę, rzucił okiem na zegar i na wirażu padł z radości na plecy. Churandy Martina z Antyli Holenderskich był drugi, Crawford trzeci, ale w tym biegu nie było drugiego, czy trzeciego, nie było nikogo poza zwycięzcą. Zresztą komisja techniczna zdyskwalifikowała najpierw Wallace'a Spearmana, a po proteście ekipy USA także Martinę za przekroczenie linii. Brąz dla Waltera Dixa może trochę pocieszył Amerykę.
Zegar znów pokazał inny czas nieoficjalny, niż ten, który jest od wczoraj rekordem świata. 19,31, o jedną setną sekundy lepiej, niż Johnson swym kaczym stylem w Atlancie. Jak nazwać styl Usaina Bolta? Susy wielkiego strusia? Po niedługiej chwili pojawiło się 19,30 i nad nim pięć liter: NEW WR.