Rzeczpospolita: Z wykształcenia jest pani lekarzem. Co panią doktor ciągnie w góry?
Dominika Wiśniewska-Ulfik: Przede wszystkim pasja. Zaczęłam biegać w wieku 12–13 lat, najpierw po terenach płaskich. Kilka lat później przez przypadek wystartowałam w mistrzostwach Polski niedaleko Szklarskiej Poręby. Jako juniorka zdobyłam tytuł, zakwalifikowałam się na mistrzostwa świata i to chyba właśnie wtedy pokochałam biegi górskie. Byłam niepełnoletnia, więc zaopiekowała się mną Iza Zatorska. Mieszkałyśmy w jednym pokoju, wspaniała osoba. Kiedy dostałam się na studia na Śląskim Uniwersytecie Medycznym, musiałam zrobić sobie trzyletnią przerwę, bo poza nauką nie starczało mi na nic czasu. Dopiero na czwartym roku wróciłam do biegania po górach, by poprawić kondycję i samopoczucie. I tak już zostało. Na treningu poznałam męża, który pomaga mi osiągać sukcesy.
Pochodzi pani z okolic Janowa Lubelskiego. Tam gór nie ma...
Jest Roztocze, są pagórki. Jako juniorka raz w tygodniu robiłam minipodbiegi i wtedy to wystarczało. Teraz mieszkam w Zabrzu, tam też gór nie ma, ale są hałdy. Jak się bardzo chce, to wszędzie można znaleźć miejsce do treningów. W tej chwili mnóstwo ludzi jeździ tam na quadach i na terenowych motorach. Kiedy pada deszcz, przenoszę się na schody. Od roku interesuję się bardziej właśnie tą formą biegania. W marcu udało mi się zdobyć brązowy medal mistrzostw świata (rywalizacja odbywała się w 51-piętrowym budynku The Torch w Dausze – przyp. red.), jestem wiceliderką Pucharu Świata. Bardzo mi się to spodobało.
Dlaczego? Na klatkach schodowych przyrody raczej nie uświadczysz.