„Sprint” to perła w koronie lekkoatletycznej federacji World Athletics, bo dzięki niej królowa sportu podąża dziś śladem Formuły 1 („Jazda o życie”), kolarstwa („W sercu peletonu”) oraz tenisa („Break Point”), trafiając z historią swoich bohaterów na najpopularniejszy serwis streamingowy. Marzeniem jest oczywiście powtórka sukcesu pierwszej z tych produkcji, która doprowadziła do rozkwitu popularności F1 – zwłaszcza w USA – i jest dziś wzorcem z Sevres dla dokumentów sportowych.
Producenci „Sprintu”, którzy stali również za „Jazdą o życie”, korzystają ze sprawdzonego zestawu metod. Śledzimy więc w dynamicznym montażu zawody oraz codzienność gwiazd, oglądamy archiwa, a także rozmowy z obecnymi i dawnymi mistrzami. Różne są nazwiska, a bliźniacza nie tylko narracja, ale także wypowiedzi bohaterów, sprawiające wrażenie wyjętych z tego samego skryptu.
Czytaj więcej
Sześć medali zdobyli Polacy na mistrzostwach Europy w Rzymie. To rozczarowujący wynik. Ostatniego...
Netflix. Czy warto obejrzeć serial „Sprint”?
Gwiazdami są sprinterzy, głównie Amerykanie. Twórcy z kamerą śledzą Noaha Lylesa, Sha’Carri Richardson, Włocha Marcella Jacobsa czy Jamajkę Sherikę Jackson. To globalne gwiazdy dyscypliny. Najszybszy Europejczyk ostatnich mistrzostw świata Zharnel Hughes czy najszybsza Europejka Ewa Swoboda są dla nich tłem, a polskiemu widzowi ciepło na serce spływa jedynie podczas drugiego odcinka, gdy lekkoatleci – przy okazji mityngu Diamentowej Ligi – odwiedzają Stadion Śląski.
„Sprint” nie jest produkcją dla miłośników królowej sportu. Ma zbudować zainteresowanie sportem wśród kibiców, którzy na co dzień go nie śledzą. Zadeklarowanych fanów lekkoatletyki będą irytowały uproszczenia i nieścisłości w faktach (jak przedstawianie mistrzostw świata jako zwieńczenia sezonu Diamentowej Ligi, która ma przecież własny finał), a także polskim tłumaczeniu.