Korespondencja z Eugene
Medaliści olimpijscy są w odwrocie. Andrejczyk nie przygotowała formy, bo po igrzyskach próbowała uporać się z problemami zdrowotnymi. Doskwiera jej obrębek barku. Nie chce go operować, to mogłoby oznaczać koniec kariery. Naprawiała go już po igrzyskach w Rio. Problemy wróciły. Andrejczyk nie mogła regularnie trenować rzutów, co przełożyło się na brak czucia ciała i sprzętu.
- Miewałam w tym roku treningi, które dawały nadzieję, że mogę powalczyć o finał, ale wiele rzeczy nie zagrało. Biorę to na klatę. Jest mi przykro, bo wiem, ile pracy wykonałam. Taki jest jednak sport. Po tym sezonie jest kolejny i kolejny. Nie jestem z tych, które odpuszczają, więc będę walczyła dalej. Ten rok jest dużą nauką. Cieszę się, że dostaję po tyłku, to też się przydaje - zapewnia Andrejczyk.
Oszczepniczka jeszcze rok temu, kiedy pobiła rekord Polski, opowiedziała o płaczu i bólu, które znaczyły ścieżkę powrotu na szczyt. - Miałam cztery operacje: barku, dwukrotnie zatok i stawu skokowego. Ta pierwsza była najbardziej traumatyczna i zostawiła swoje piętno. Bałam się wrócić do rzucania. Sport, który kochałam, stał się moim największym strachem - mówiła.
Dziś znów musi się podźwignąć, ale nadziei nie traci. - Wcale nie czuję, że zrobiłam już w sporcie wszystko, co mogłam - podkreśla. Receptą ma być między innymi zmiana trenera. Zakończyła współpracę z Karolem Sikorskim, dziś prowadzi ją Petteri Piironen. Pierwsza wielka impreza im nie wyszła, ale przed nimi kolejne. Andrejczyk nie rezygnuje bowiem z mistrzostw Europy w Monachium.