Krynicka Golgota, czyli setka na słońcu

Zawody od Środka | Start o 3 w nocy. Limit 17 godzin. 720 osób. 100 kilometrów po górach. Zasady Biegu 7 Dolin są proste.

Aktualizacja: 13.09.2016 18:16 Publikacja: 13.09.2016 14:39

Krynicka Golgota, czyli setka na słońcu

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik

– Tekst może być nawet ciekawszy, jeśli bieg się nie uda – powiedział kilka dni przed startem kierownik działu sportowego „Rz", z którym umówiliśmy się na relację z krynickiej setki. Przypomniałem sobie o tym na ostatnich kilometrach. Ale już było za późno. Udało się.

Plan od początku był ambitny. Skończyć w pierwszych 10–15 proc. Jak uświadomiłem sobie, że to Mistrzostwa Polski w Ultramaratońskim Biegu Górskim i kwalifikacje do Ultra-Trail du Mont Blanc, opuściłem poprzeczkę. Niech będzie pierwsza ćwiartka. To też duże wyzwanie dla człowieka z nizin, który trenuje na wydmach pod Warszawą, w Kawęczynie i Wesołej.

Od czego zacząć przygotowania do ultramaratonu? Od odpoczynku po poprzednim sezonie. To najtrudniejsza część planu treningowego. Wytrzymuję cztery dni i zaczynam.

Spacer w ciemnościach

Jesień – bieganie do 10 kilometrów, przejażdżki na MTB, trochę ogólnych ćwiczeń. I dużo chodzenia. Z tramwaju do redakcji wysiadam trzy przystanki wcześniej. Wracając pociągiem stację później. Po co? Bo na biegach górskich sporo się idzie. Nie ma się czego wstydzić, często jest tak stromo, że inaczej się nie da. A jak się da, to wcale nie wychodzi szybciej.

Start jest w nocy, szwendam się więc po lesie po zmroku. Oswajam się z przyrodą i ciemnością. Przypominam sobie zasady asekuracji przy upadkach.

Zima – podkręcam tempo. Plan nie jest skomplikowany. Jak najwięcej w terenie. Bieganie po asfalcie praktycznie zarzucam. Szukam trudnych miejsc. Jak jest okazja, jadę w góry.

Przeciętny tydzień to pięć treningów biegowych i dwa rowerowe plus ogólnorozwojówka. Każdy trening trochę inny, ale bez fanaberii. Rytmy, interwały – okazyjnie.

Pierwsze koty za płoty

W styczniu zaczynam starty. Tradycyjnie od zimowych biegów górskich w Falenicy i Wesołej. 12 razy. W lutym rekonesans w Krynicy. Próby biegania po oblodzonych trasach kończą się efektownymi upadkami. Pierwsze koty za płoty.

Wiosna – ruszam na zawody w prawdziwych górach. Bieg Żołnierzy Wyklętych w Brennej, Beskidzka 160 na Raty w Goleszowie. Wiem już, które spodenki opadają na zbiegach i że sznurek od kaptura potrafi znienacka ścisnąć za gardło. W ulewie i błocie gubię drogę i niszczę buty. Uczę się na błędach.

Najdłuższe zawody to Mistrzostwa Polski w Maratonie Górskim w Szczawnicy. Po przebiegnięciu 43 kilometrów w rytmie góra-dół okazuje się, że najtrudniejsze jest finiszowe 500 metrów po płaskiej promenadzie. Najbardziej bolesny start – 24 kilometry na Babią Górę. Stromo, mokro, ślisko, na dole ciepło, na górze zimno – idealne przetarcie. Przez kilka dni chodzę jak na szczudłach.

Lato – treningi i główny sprawdzian: Ultramaraton Powstańca (63 kilometry). Bez gór, ale za to bardzo ciepło. W końcówce z podbiegiem na wieżę kościelną.

Potem jeszcze jeden wyjazd do Krynicy. Przebiegam początek i końcówkę trasy. O różnych porach i przy zmiennej pogodzie. Najdłuższy trening w górach to 37 kilometrów. Więcej nie trzeba. Pięć Ironmanów w triatlonie, 80-kilometrowy bieg w Bieszczadach czy 12-godzinny maraton MTB – organizm powinien pamiętać poważne wyzwania. Zresztą na zawodach – to wie każdy startujący – możemy wykrzesać z siebie dużo więcej niż na treningu.

W ostatnie cztery weekendy biegam w nocy. Wysiłek po dwóch godzinach snu wchodzi mi w krew.

Organizacyjnie wszystko dopięte. Butelki z wodą mam odstawione dwa tygodnie wcześniej. Żelki do ssania okazują się przeterminowane, ale nie takie starocie się jadło. Suszone daktyle, morele, batony – wszystko posegregowane w woreczkach. Idę do spowiedzi. Jestem gotowy.

Pobudka o 1.20. Na termometrze 13 stopni, zimowa czapka idzie do szafy. Przydadzą się za to kolarskie rękawki. Kawa, bułka z miodem, dopakowanie worków, lekka rozgrzewka jeszcze w pokoju.

Kilometr na start. Kolega proponuje wspólny bieg, grzecznie się wykręcam. Ustawiam się nieskromnie w pierwszej setce. Wyglądem nie przypominam górskiego ultramaratończyka. Nie mam plecaka, nie mam kijków. Koszulka rowerowa, cieniutkie buty na asfalt. – Nie wbijają ci się kamienie? – pyta mnie później jeden z uczestników. Oczywiście, że wbijają, ale stopy wszystko wytrzymują.

Powagi dodają dwa zegarki. Żaden nie przetrzymał całego biegu. Ale pozwalały sprawdzać, przeliczać, planować. A rozrywki intelektualne bardzo się przydają na trasie.

Jaką przyjąć strategię? Przed zawodami ścierają się dwie koncepcje. Defensywna – robię przerwy na punktach, przebieram się, smaruję, dużo jem. Ofensywna – po prostu biegnę, rezygnując ze strojenia, kulinaria ograniczając do niezbędnego minimum.

Zgodnie z przewidywaniami wygrywa ta druga. Na trasie się okazuje, że w wersji ultra na ostatnim przepaku nie rozpakowuję w ogóle worka, ponad połowa zapasów żywnościowych zostaje na inną okazję. Pod koniec nawet nie piję, serwowana w bufetach piwniczanka już nie przechodzi przez gardło.

Ułamek sekundy na krajobrazy

Start. Pierwszy kilometr po asfalcie. Potem Holica – podbieg i zbieg. Luz. Jaworzyna, Runek, Hala Łabowska. Sama przyjemność. Robi się jasno. – Takich widoków nigdy nie mieliśmy – mówi stały bywalec biegu. Potwierdzam, jest przepięknie. Sęk w tym, że na podziwianie krajobrazu są ułamki sekund, dłuższe kontemplowanie grozi kraksą. Ale dla tych ułamków warto się męczyć.

Zbieg do Rytra – nie taki ostry, jak straszyli w internetowych relacjach. Podejście pod Przehybę – nie takie strome, jak opowiadali wyjadacze. Ale w jednym mieli rację.

– Po Piwnicznej zacznie się prawdziwa męka – mówił kolega, który w zeszłym roku ledwo zmieścił się w limicie. – Patelnia, czyli 100 proc. słońca i zero cienia.

Nie wyolbrzymiał. Jest gorąco i nie ma gdzie się schować. Na dodatek kończy się woda. Moczę więc czapeczkę w kałuży, chłepcę z przydrożnego rowu. Wierchomlę witam z utęsknieniem.

Ale to nie koniec atrakcji. 80. kilometr – podejście z Wierchomli trasą narciarską. Na słońcu. Sznur powłóczących nogami. – To nasza Golgota – mówi jeden z męczenników. Drugi porównuje do pielgrzymki do Santiago de Compostela. Trzeci siarczyście klnie, czwarty domaga się piwa od turystów.

Świeżość w kroku

– Skoro się uśmiechasz, to znaczy, że jest dobrze – zagaduje wyprzedzająca mnie młoda dziewczyna. Startuje w biegu na 34 kilometry, więc nie podejmuję wyzwania. Nie ścigam się też z tymi, którzy biegną na 64 kilometry. Ale faktycznie jest dobrze. Po wejściu na stację narciarską odzyskuję świeżość w kroku. Wyprzedzam setkowiczów, czyli tych z żółtymi numerami. Zbieg do Szczawnika, podbieg na Runek. Potem już z górki.

Meta. Czas – 13 godzin i 25 minut. 94. miejsce na 450, którzy zmieścili się w limicie. 270 osób, czyli prawie 40 proc., nie ukończyło biegu. – Pogoda urządziła nam małe piekło. Współczuję tym, którzy finiszowali za mną – mówił na mecie zwycięzca Marcin Świerc.

Nie ma czego, było fantastycznie!

Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej"

Lekkoatletyka
„Gwiazdy kontra gwiazdy”. Mistrzowskie pojedynki na Orlen Cup 2025
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Lekkoatletyka
Bogaty rok lekkoatletów. PZLA ratyfikował 88 rekordów Polski
Lekkoatletyka
Diamentowa Liga. Armand Duplantis i Jakob Ingebrigtsen wrócą do Polski po pierścień
Lekkoatletyka
Sebastian Chmara prezesem PZLA. Nie miał konkurencji
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Lekkoatletyka
Medal po latach. Polacy trzecią drużyną Europy w Gateshead
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej