Tunel, którym mistrz olimpijski z Aten schodził z bieżni, był dziś rano jedynym miejscem w Chinach, w którym widać było Liu, a nie zebrał się tam tłum. Stało tylko kilka wolontariuszek i działacze. Na stadionie czekało na powrót Xianga 90 tysięcy widzów. W telewizji miał go oglądać miliard.
Kiedy rok temu władze zamówiły sondaż na temat: „Jakie jest twoje największe marzenie związane z igrzyskami?”, większość pytanych odpowiedziała: „Zobaczyć jak Liu zdobywa złoty medal”. Podczas eliminacji trybuny były pełne, przez korytarz w biurze prasowym trudno było się przecisnąć, bo stoi tam wielki ekran telewizyjny.
Kiedy stało się jasne, że mistrz nie wróci, stadion zamilkł. Niektórym chińskim dziennikarzom zaszkliły się oczy, a reporterka państwowej CCTV szlochała zdając relację spod Ptasiego Gniazda. Lekkoatletyka przestała być ważna, flagi zostały zwinięte, stadion opustoszał. W kwadrans po biegu dyskusja o Liu na internetowym portalu sina.com miała już 6 tysięcy wpisów. Nie wszystkie były miłe dla chłopaka z plakatów reklamowych. Potem analizowano sekunda po sekundzie, co stało się w eliminacyjnym wyścigu numer 6.
Starter strzelił raz, a później drugi, żeby ogłosić falstart. Sprinterzy zawrócili w stronę bloków. To był pierwszy falstart, więc nikt nie poniósł kary, ale Liu nie poszedł razem z innymi. Po przebiegnięciu kilku kroków stanął, zerwał z ud karteczki ze swoim numerem i pokuśtykał do szatni. Igrzyska skończone.
W normalnych okolicznościach pewnie w ogóle nie wyszedłby na bieżnię. Tutaj musiał, kibice by mu nie darowali. Kraj płaci za jego przygotowania, kraj wymaga. Na starcie był kłębkiem nerwów, podczas rozgrzewki wyhamował już po dwóch płotkach i wrócił na start trzymając się za nogę. Naciągnął sobie koszulkę treningową na głowę, zaczął zmieniać strój, gdy inni już byli gotowi. Masował nogę, robił dziwne miny, był kimś innym niż zwykle.