Asafa Powell wreszcie się uśmiechnął. Gdy wbiegał na ostatnią prostą miał już kilka metrów przewagi wypracowanej na wirażu przez Bolta. Nie było z kim walczyć ramię w ramię, więc mknął swobodnie do mety i zaraz za nią popatrzył na zegar. Wszystko się zgadzało: 37,10 – rekord świata sprzed 15 lat poprawiony 0,3 sekundy. Jamajska szkoła sprintu ma nowy klejnot w koronie. Bolta i Powella wsparł na pierwszej zmianie Nesta Carter, na drugiej Michael Frater.
Brak Amerykanów otworzył szeroko drzwi do medalu innym zespołom. Skorzystały Trynidad i Tobago oraz, któż by uwierzył – Japonia i to wcale nie bijąc żadnego rekordu. Chyba Jamajczycy szybko przyzwyczajają się do zwycięstw, bo kolejny sukces przyjęli jak należny dar, feta była umiarkowana jak na normy Usaina „Błyskawicy” Bolta, wspólne uściski miłe, ale bez przesadnej czułości. Na Jamajce są lokalne podziały, których nie zlikwiduje wspólne dzieło – pierwszy medal sztafety w kronikach olimpijskich.
Powell jednak się cieszył. Nawet próbował namówić sławniejszego kolegę do karaibskiego tańca, lecz Bolt odmówił. Może się martwił małą katastrofą, jaka przydarzyła się we wcześniejszej sztafecie 4x100 m kobiet. Shelly-Ann Fraser już na pierwszej zmianie nie potrafiła przekazać pałeczki Sherone Simpson i było po złocie. Duch drużyny jednak kazał obu pechowym sprinterkom paść w objęcia i wzajemnie się pocieszać.
Na mecie działy się rzeczy dawno nie widziane: wygrały białe. Rosjanki przed Belgijkami, na trzecim miejscu, nie wierząc własnemu szczęściu, były Nigeryjki, bo Wielka Brytania też nie dobiegła do ostatniej prostej. W tej konwencji utrzymały się także Polki, przekroczyły strefę zmian i zostały zdyskwalifikowane.
Gdy sztafeta męska się skończyła i czterech mistrzów z Jamajki poszło opowiadać dziennikarzom o swych przewagach, publiczność nie wyszła ze stadionu. Kończył się konkurs skoku o tyczce. Zostało ich dwóch: Jewgienij Łukianienko i Steve Hooker. Obaj z ekskluzywnego klubu 6 metrów, obaj młodzi i od niedawna z ambicjami, by dorównać Siergiejowi Bubce.