Wjechał na bieżnię starym zielonym citroenem, jak na paradzie przed 60 tysiącami widzów. Odjechał ze Stade de France z najlepszym tegorocznym czasem na 200 m. 19,73 s to o jedną setną mniej niż wynik najlepszego do tej pory sprintera sezonu Tysona Gaya.
Eksperci wybrzydzali, że nie było jeszcze w biegu Bolta lekkości i że poprawił się o 6 setnych w porównaniu z poprzednim startem na 200 m głównie dzięki lepszej pogodzie. Ale lekkość będzie mu potrzebna dopiero za ponad miesiąc, podczas mistrzostw świata w Moskwie. Tam ma odzyskać złoto na 100 m, które stracił dwa lata temu przez falstart. I tam będzie w galowej formie.
Wszystko inne to przedbiegi, znamy to dobrze z ubiegłego roku. Na igrzyska w Londynie jechały z Boltem same znaki zapytania: o to, czy porażki z Yohanem Blake'em na 100 i 200 m to zapowiedź końca panowania, czy nie przychodzi ten czas, gdy sprinter wszech czasów będzie musiał kontuzjami zapłacić za tłuste lata?
W Londynie ten czas nie nadszedł, Usain wyleczył się i obronił wszystkie złote medale. W Moskwie też może się okazać, że obawy były przedwczesne. Bolt wie, jak podsycać ciekawość i robić zaskakujące wolty: tu wycofać się ze startu, tam pokazać siłę.
Rok temu rozgrywali to wszystko w jednej drużynie ze swoim przyjacielem Blake'em. Teraz obrońca tytułu mistrza świata na 100 m walczy z kontuzją i nie wiadomo, czy przyjedzie do Moskwy, więc została rozgrywka z Gayem. Sprinterem znakomitym, ale w mityngach, bo w chwilach największej próby zwykle przegrywał walkę sam ze sobą. Ostatni raz właśnie w igrzyskach w Londynie, gdy został na 100 m o jedną setną od brązowego medalu i płakał za metą jak dziecko.