Trzeba było się spieszyć w środowy ranek, by zobaczyć przy pracy polską rekordzistkę świata w rzucie młotem. Godzina 9.30, pierwsza konkurencja, pani Anita rozgrzana i gotowa do kwalifikacji. Parę rywalek rzucało przed nią. Załatwiła jednym spokojnym rzutem (75,01 m) wiele spraw: zwycięstwo eliminacyjne, awans do finału, dobry humor na resztę dnia, optymizm przed czwartkowym konkursem.
Potem zdjęła młociarski pas, siadła na ławeczce, popatrzyła chwilę na rywalki i nie zobaczyła nic niepokojącego, choć Francuzka Alexandra Tavernier i Chinka Wenxiu Zhang poprawiły rekordy życiowe. Ale do rekordu świata Polki (81,08) mają jeszcze 7–8 m. Po chwili mogła przyjść do dziennikarzy.
– Czuję się trochę niewyspana, ale na nic nie narzekam, jedzenie jest dobre, jajka na twardo są, na razie doszłam w sumie do 25, po południu mrożona kawa z pobliskiego Starbucksa, chodzę tam z Piotrkiem Małachowskim posiedzieć, odstresować się. Do tego mam przywiezione z Polski słodycze, czekolady Milki i wedlowskie. Najgorsze jest czekanie na ten najważniejszy dzień – mówiła.

Przygotowana jest na pewno. Tak jak Paweł Fajdek rządzi od tygodni na mityngach, została pierwszą kobietą, która posłała młot poza granicę 80 m. Na drugi tytuł mistrzyni czeka sześć lat, od czasu pamiętnego konkursu na stadionie olimpijskim w Berlinie, gdy skacząc ze szczęścia, skręciła kostkę. Na Pekin zbudowała formę, która może zapewnić złoto i rekord świata, tylko rekord trudniej przewidzieć.
– Przed mityngiem w Cetniewie nie miałam pojęcia, że tak daleko rzucę. Po prostu wyszło. Tutaj chciałabym, żeby wszystkie główne rywalki zakwalifikowały się do finału [rozmawialiśmy, gdy jeszcze nie miała eliminacji druga grupa z Betty Heidler i innymi — k. r.], bo gdy jest rywalizacja, lepiej rzucam – dodała, zanim udała się na rozruch siłowy i kolejną mrożoną kawę.