Po dwóch tygodniach spędzonych w Katarze jedno jest pewne: miejscowi robią wszystko, żebyś wyjechał stąd zadowolony. Ich dobre chęci choć trochę rekompensowały organizacyjne niedoróbki.
– Proszę nie brać taksówki, bo potrafią nabić kilometry, przewożąc po całym mieście – już na lotnisku mruga porozumiewawczo okiem jeden z wolontariuszy. I informuje, że za chwilę podstawią auto. Coś w rodzaju katarskiego Ubera.
Przydziela mi asystenta, od tej pory to on będzie czuwał nad moimi dalszymi losami podróży. Ten dzwoni po kierowcę. Żeby czas się nie dłużył, zagaduje, jak przebiegła podróż (znakomicie, bo linie Qatar Airways to chyba wciąż najlepsza wizytówka tego kraju o wielkości województwa mazowieckiego), pyta, jak długo zostanę, skąd przyjechałem. Sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział, gdzie leży ta Polska, ale gdy tłumaczę, że to ten kraj, w którym urodził się Robert Lewandowski, dalsze tłumaczenia są już zbędne.
Za chwilę poczuję się jak Neymar opłacany w Paris Saint-Germain przez katarski rząd. Mija pięć minut, podjeżdża biała limuzyna mercedesa, fotele ze skóry i – co najważniejsze – klimatyzacja. Upewniam się, czy ustalona z góry stawka – 25 dol., czyli jak się wkrótce przekonam na tutejsze standardy niedrogo – nie wzrośnie. Ruszamy.
Ufam, że jedziemy optymalną trasą, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Odpalam mapę w telefonie. Kółek nie robimy, zmierzamy prosto do celu. Problemy pojawiają się, gdy trzeba znaleźć wejście do hotelu, bo w przeciwieństwie do innych umieszczono je nie od ulicy, tylko od podwórka. To będzie później źródłem wielu zabawnych sytuacji. Podjazd sprawiał kierowcom autokarów – w większości zarobkowym imigrantom z Indii, Nepalu czy Bangladeszu – ogromne trudności. Rekordzista krążył w ciemnościach pół godziny, nie zdając sobie sprawy, że wystarczy skręcić w ciasną uliczkę.