Co zapamiętamy z tych mistrzostw oprócz biegu Lewandowskiego? Pewność siebie bijącą od Pawła Fajdka, luz Piotra Liska, szczerość Piotra Małachowskiego i Konrada Bukowieckiego, klasę Adama Kszczota, nieskrywaną radość Joanny Fiodorow i radość stłumioną Wojciecha Nowickiego.
Czytaj także: Marcin Lewandowski: To jakiś kosmos
Ale najbardziej zapamiętamy chyba Aniołki Matusińskiego. Każdego dnia odpowiadały dzielnie na pytania w strefie wywiadów, zarażając swoją energią i entuzjazmem. Były jak te króliczki z reklamy jednego z producentów baterii. Biegały prawie każdego dnia: w kwalifikacjach i w finałach, indywidualnie i w sztafetach. Justyna Święty-Ersetić i Iga Baumgart-Witan pokonały nawet kolejną barierę, zostając pierwszymi Polkami, które wystąpiły w finale mistrzostw świata na 400 m. To dobry prognostyk przed zbliżającymi się igrzyskami w Tokio, choć rywalki pokazały im, jak dużo czeka je jeszcze pracy.
Przekonał się o tym także Konrad Bukowiecki. Chciał walczyć o medal, zapowiadał, że jest gotowy na 22 metry, ale nie spodziewał się, że do podium trzeba będzie pchnąć prawie metr dalej. Jest świadomy, że nawet gdyby był w pełni zdrowy (kłopoty z palcami), nie osiągnąłby takiego wyniku. Na pocieszenie pozostał mu tytuł najlepszego Europejczyka.
Bukowiecki twierdzi, że konkursów stojących na tak wysokim poziomie jak ten sobotni będzie coraz więcej. Żartował, że może trzeba zmienić dyscyplinę i zacząć rzucać dyskiem. Poważny wydawał się Piotr Małachowski, gdy mówił, że po odpadnięciu w Dausze w kwalifikacjach rozważa zakończenie kariery. Trzeba mieć nadzieję, że gdy ochłonie, zmieni zdanie i do Tokio jednak pojedzie.