Rz: Organizujecie obozy w różnych miastach. W tym roku odwiedziliście Warszawę, gdzie koszykówka nie jest pierwszoplanowym sportem. Jak wam się udaje zapewnić taką frekwencję?
Marcin Gortat: Nigdy nie musimy się o to martwić. Zjeżdżają chłopcy i dziewczyny z całej Polski. W Warszawie miejscowych dzieci mieliśmy pewnie około 30 na 140 ćwiczących z nami w hali na Bemowie. Wystarczy, że w mieście jest dobra sala, odpowiednio duża, ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Staramy się odbudowywać szkolenie koszykarskie, które w Polsce w ostatnich latach przeżywa kryzys. Po 11 latach uczestnicy pierwszych obozów już przebijają się do zawodowej koszykówki. Marcel Ponitka, który ćwiczył na pierwszym obozie, jest wśród wspomagających mnie trenerów i występuje w reprezentacji Polski. Bardzo dziękuję kolegom, którzy mi pomagają. Niektórzy jeżdżą z nami z miasta do miasta, razem z rodzinami, poświęcając swój prywatny czas.
Wiemy, że z mediami radzi pan sobie bardzo dobrze, a jak było z dziećmi? Trzeba się było uczyć kontaktu z nimi?
Pod względem pedagogicznym musiałem się nauczyć bardzo wiele. Pierwsze obozy były dla mnie ciężkie. Zdarzały się sytuacje, kiedy dziecko przychodziło głodne i pytało, gdzie może zjeść śniadanie. Pojawiały się dzieci z oznakami przemocy domowej. Na szczęście była moja mama, która potrafiła się takim dzieckiem zająć, porozmawiać z nim, podpowiedzieć mi, co zrobić. Robienie obozów Polsce nie jest łatwe, to kawał ciężkiej roboty. Bez pomocy sztabu współpracowników i sponsorów byłoby jeszcze ciężej.
Wschodnie Wybrzeże USA zamienił pan latem na Los Angeles i nowy sezon zacznie w drużynie Clippers. Na co liczycie, bo drużyna została mocno przebudowana.