Do rzutu sędziowskiego stanęli Dwight Howard oraz Yi Jianlian i to była jedyna chwila, gdy w hali Wukesong znalazł się ktoś ważniejszy od Yao Minga. To środkowy Houston Rockets wyprowadzał drużynę na rozgrzewkę przy głośnym „Wow!” z trybun. Podnosił rękę i komputery drżały na pulpitach od huku. Gdy zdobywał pierwsze punkty rzutem za trzy, ludzie wstali z miejsc.
Yao ma prawie 28 lat, setki milionów dolarów na koncie i ponad miliard kibiców u stóp. Gazety nazywają go założycielem nowej dynastii Ming. Gdyby dziś rozpisano plebiscyt, czyj portret ma wisieć na placu Tiananmen, przewodniczący Mao pewnie musiałby mu ustąpić miejsca. Człowiekowi sukcesu w Ameryce, a jednocześnie chłopakowi stąd. I głównej postaci meczu, który miał oglądać miliard widzów.
Na trybunach usiedli prezydenci USA i Chin, chiński premier, a wokół nich wiele osób, po których widać, że kilka tysięcy dolarów za bilet nie byłoby dla nich wielkim wydatkiem. Nawet olimpijskie autobusy stały tego wieczoru w korku pod halą, dziennikarze wyruszali tam kilka godzin wcześniej, żeby mieć miejsca siedzące.
Tłumy ciągnęły na mecz, w którym mógł być tylko jeden zwycięzca, ale to akurat nikomu nie przeszkadzało. Chiny już dostały w pierwszych dwóch dniach olimpiady, co chciały. Prowadzą w tabeli medalowej, teraz potrzebowały show. Rozgrzewka chińskiej drużyny szybko zamieniła się w konkurs wsadów.
Podobnie było, gdy wybiegli Amerykanie. Dla jednych to kolejny Dream Team, dla innych – Redeem Team, który ma odkupić winy poprzednich reprezentacji. Od ośmiu lat amerykańscy koszykarze nie zdobyli złotego medalu igrzysk lub mistrzostw świata i czekanie zaczęło ich irytować. Przed operacją „Pekin 2008” pozostawili na stanowisku trenera Mike’a Krzyzewskiego, który z MŚ 2006 wrócił na tarczy, ale zmienili podejście do przygotowań. Tym razem nie zbierali w pośpiechu gwiazd, którym raz się chce, a raz nie. Każdy musiał się zobowiązać, że w lecie 2008 nie będzie dla niego nic ważniejszego od igrzysk.