Rzeczpospolita: Czy pożegnanie w Gdyni było takie, o jakim pani marzyła?
Agnieszka Bibrzycka: Tak, podchodzili do mnie obcy ludzie i płakali tak jak ja. To było niesamowite uczucie. Gdybym skończyła karierę sezon wcześniej w Fenerbahce Stambuł, tak jak początkowo planowałam, to nie przeżyłabym tylu wzruszeń. Po prostu wróciłabym po cichu do Polski. Ale powiedziałam sobie: nie, chcę mieć z tego większą satysfakcję.
Kiedy przyjechała pani do Gdyni?
Gdy miałam 19 lat. Postawiłyśmy wszystko na jedną kartę. Ja, mama i siostra. Spakowałyśmy do auta wszystko, co miałyśmy w domu w Bytomiu, i przeprowadziłyśmy się na drugi koniec Polski. Pierwszy sezon miałam cichy. Rok później byłam już pełnoprawną zawodniczką. Trafiłam do fantastycznego zespołu z Gosią i Kasią Dydek, Joanną Cupryś, Amerykankami, które były gwiazdami. W Gdyni rozkwitłam, to tu otworzyły się przede mną drzwi do wielkiego świata.
A którą zagraniczną przygodę wspomina pani najlepiej? Była Moskwa, Stambuł, San Antonio, Jekaterynburg...