Turniej eliminacyjny, choć zwycięski, nie dał podstaw, by sądzić, że kadra zrobiła krok do przodu, a kibice i obserwatorzy zamiast radości odczuwają raczej niepokój. Widać brak nowych pomysłów, a przecież za nie miało się cenić selekcjonera reprezentacji Polski Mike'a Taylora.
44-letni Amerykanin pracuje w Polsce od początku 2014 r. PZKosz zatrudnił go po nieudanych mistrzostwach Europy w Słowenii rok wcześniej, kiedy chowaliśmy się pod ziemię ze wstydu po czterech porażkach i zajęciu ostatniego miejsca w grupie.
Zatrudnienie trenera bez renomy i bogatego CV, za to kipiącego entuzjazmem i z głową pełną pomysłów, było dobrym krokiem. Taylor wygrał eliminacje, a potem dobrze przygotował zespół na EuroBasket: Polacy wygrali we Francji trzy mecze grupowe, a w 1/8 finału przez trzy kwarty umieli postawić się przyszłym mistrzom Europy – Hiszpanom.
Polski kibic, który wcześniej oglądał medale zdobywane przez siatkarzy i piłkarzy ręcznych, po zajęciu 11. miejsca nie skakał co prawda ze szczęścia, ale ci, którzy latami musieli oglądać polską mizerię w wykonaniu koszykarzy, w końcu dostrzegli postęp. Nie byliśmy już zależni od Marcina Gortata i jakiegokolwiek gracza ze Stanów Zjednoczonych, któremu przyznaliśmy paszport – Europa bardziej niż ich grą zachwycała się potężnymi wsadami Mateusza Ponitki i trójkami Adama Waczyńskiego. Słowem: pojawili się na horyzoncie zawodnicy, którzy są w stanie dać drużynie wyższą jakość.
Rok po turnieju we Francji o entuzjazm jest trudno. Eliminacje (które – inaczej niż np. w przypadku piłkarzy – rozgrywane są w formie turnieju) wygraliśmy, ale w stylu, który budzi niepokój. Jeśli zwyciężaliśmy, to dzięki indywidualnym umiejętnościom najlepszych graczy. Na początku pierwszego meczu eliminacji z Portugalią cierpieliśmy męki, ale sprawy w swoje ręce wziął Ponitka. Podobnie było w starciu z Estonią, kiedy pomagał mu A.J. Slaughter. Z kolei w spotkaniu z Białorusią w Mińsku odpowiedzialność za grę Polaków wziął na siebie doświadczony Maciej Lampe.