To miały być ekscytujące i zacięte finały, na parkietach w Oakland i Cleveland rywalizowała cała plejada gwiazd (dziennikarze ESPN wyliczyli nawet, że tylu czołowych koszykarzy nie mierzyło się w finałowej rozgrywce jeszcze nigdy), ale tak naprawdę ekscytująca była tylko gra Warriors, czyli po naszemu Wojowników. Ledwie jeden z pięciu meczów – starcie numer trzy – był naprawdę zacięty i jego losy decydowały się w końcówce.
W tych koszykarskich gwiezdnych wojnach, kibiców i media szczególnie elektryzował jeden pojedynek: LeBron James kontra Kevin Durant. Dla LeBrona to był ósmy finał, Durant, między innymi mistrz olimpijski z reprezentacją USA, król strzelców NBA, MVP sezonu zasadniczego ligi, zagrał w decydującej rozgrywce dopiero po raz drugi. I zagrał fantastycznie, jakby nie czuł tej presji, która musiała mu ciążyć, po tym jak odsądzano go od czci i wiary, kiedy dołączył do znakomitej i bez niego drużyny z północnej Kalifornii. W finałowych meczach rzucał ponad 30 punktów, w ostatnim 39.
Najbardziej cieszyła się jego mama, Wanda. Kiedyś to ją Durant nazwał MVP, czyli najbardziej wartościowym zawodnikiem. Sam dostał nagrodę MVP Finałów, chociaż kibice skandowali MVP, kiedy wywiadu udzielał Stephen Curry. Ale to dlatego, że jest ich ulubieńcem, który gra w Oakland od początku. On też zasłużył na ciepłe słowo, w dwu dotychczasowych swoich finałach zawodził, był cieniem tego czarodzieja, którym zwykle bywa. Tym razem grał na luzie, może dlatego, że kamery były wycelowane w Duranta i LeBrona.
Ten ostatni przegrał finały po raz piąty. Znów odezwą się jego przeciwnicy, których jest cały legion. Powiedzą, że Bill Russell wygrywał dziewięć finałów, Magic pięć, a Michael Jordan, z którym LeBron jest nieustannie porównywany, wszystkie sześć, w których grał. Ale akurat James nie zawiódł, robił swoje, seryjnie kolekcjonował triple-double (10 lub więcej punktów, zbiórek, asyst, w sumie średnio 33,6 punktów, 12 zbiórek, 10 asyst), prawie nie schodził z parkietu, bił kolejne rekordy. Problem w tym, że do jego poziomu nie dostosowali się koledzy. Jeden Kyrie Irving to za mało, pozostali zawiedli.
Fani dwóch superbohaterów licytują się teraz, który zagrał lepiej. Po końcowej syrenie ostatniego meczu LeBron i Durant padli sobie w ramiona, zamienili parę zdań. Rywalizowali już przeciwko sobie w finałach pięć lat temu, wtedy górą był James. – Teraz między nami remis, musimy spróbować ponownie – miał powiedzieć Durant.