Polakom w Polsce jest źle

Szymon Szewczyk, kapitan koszykarskiej reprezentacji Polski o próbach gry w NBA, sportowych podróżach po Europie i Azji oraz korzyściach i trudach gry w lidze rosyjskiej

Aktualizacja: 14.07.2008 20:00 Publikacja: 14.07.2008 18:34

Szymon Szewczyk

Szymon Szewczyk

Foto: PAP/EPA

Rz: Słynny trener Svetislav Pesić powiedział niedawno, że Lampe i Szewczyk to jedni z najlepszych koszykarzy w Europie na pozycji środkowego...

Szymon Szewczyk:

To miło, że szkoleniowiec, który z Niemcami zdobywał mistrzostwo Europy, a z Jugosławią mistrzostwo świata, tak mówi. Mam nadzieję, że jego opinia jest szczera. Staram się, by moja gra wyglądała jak najlepiej. Widocznie jemu zapadła w pamięć. Jako trener Dynama Moskwa widział mnie nie raz w lidze rosyjskiej.

Z Maciejem Lampe wiąże pana także draft NBA z 2003 roku. Jego z numerem 30. wybrali New York Knicks. Na pana, jako 35. w kolejności, chwilę później wskazali Milwaukee Bucks...

Cały ten draft i późniejsze pobyty w USA związane z grą w ligach letnich były wspaniałym doświadczeniem. Poznałem ludzi, których wcześniej mogłem podziwiać jedynie w telewizji. Teraz miałem z nimi bezpośrednią styczność. Rozmawiałem z Michaelem Jordanem, miałem treningi z Philem Jacksonem. Spotkałem się z Larry’m Birdem, widziałem Kevina Garnetta. Mam kilka wspólnych zdjęć z LeBronem Jamesem, wybranym do NBA w tym samym roku. Dużo wrażeń, wiele znajomości. Jestem szczęśliwy, że mogłem tam być, mogłem tam grać. Dzięki swojej pracy i uporowi, bo nie kontaktom i protekcji. Zapamiętam tamten czas także dlatego, że właśnie w Milwaukee odświeżyłem znajomość z Agnieszką, dziewczyną ze Świecia, a dziś moją żoną, która tam wówczas pracowała.

Szewczyk jest doświadczony, gra twardo, jest dobrym duchem zespołu. To bardzo istotne mieć w drużynie takiego wszechstronnego zawodnika.

O czym rozmawialiście z Jordanem?

Spotkanie w Chicago było bardzo krótkie. On przyjechał odwiedzić znajomych w klubie, ja skończyłem właśnie trening. Byłem w biurze, gdy trener zaproponował: „chodź, przedstawię cię komuś”. Podchodzimy, a trener mówi: „Michael, to jest chłopak z Polski”. Ja na to: „Bardzo mi miło”. Przywitaliśmy się. Akurat miałem na sobie koszulkę Jordana z numerem 23 i on zażartował: „Czy ty nie masz w czym chodzić?”. „Widzisz, chociaż to mam z ciebie” — odpowiedziałem. Do dziś żałuję, że nie poprosiłem, by mi się podpisał na tej koszulce. Byłem wtedy tak zafascynowany całą sytuacją, że nie pomyślałem. Na dole czekała na mnie limuzyna, bo miałem jechać z Chicago do Milwaukee na kolejne zajęcia. Codziennie inny klub NBA chciał mnie wówczas mieć na treningu. Powiedziałem: „No to trzymaj się, Michael”, jakbym mówił „do jutra”. Dopiero w tej limuzynie euforia opadła i pomyślałem sobie: „No ładnie, ani zdjęcia nie wziąłeś, ani autografu, nic”.

W NBA jednak pan nie zagrał. Jest jeszcze szansa?

Chciałbym bardzo. Potrzebowałbym dobrej końcówki sezonu. Przez trzy lata jeździłem do Stanów na dwa wakacyjne miesiące, prezentowałem się w ligach letnich. Po tym okresie prawa Milwaukee do mnie wygasły i jestem tzw. wolnym agentem, czyli każdy klub NBA może mnie wziąć w każdej chwili na dowolnych warunkach. Na razie jestem w połowie dwuletniego kontraktu z Lokomotiwem Rostow z rosyjskiej ekstraklasy.

Lipiec 2004, liga letnia w Minneapolis. W wygranym 110:69 meczu z Philadelphią 76ers w 30 minut zdobywa pan dla Milwaukee 31 punktów, ma 16 zbiórek, 3 asysty i żadnej straty. Nie przekonało to szefów klubu?

Otrzymałem wówczas propozycję podpisania tzw. kontraktu niegwarantowanego. Czyli tak naprawdę po miesiącu mogliby mnie zwolnić i skończyłoby się. Trener George Karl, który wybrał mnie w drafcie, po miesiącu został zwolniony z klubu, podobnie asystenci, którzy mnie znali. Nowy sztab szkoleniowy, na czele z Terrym Porterem, tak naprawdę nie widział dla mnie miejsca w zespole. Pamiętam miłą z rozmowę z głównym menedżerem Larry’m Harrisem. „Muszę ci zapłacić milion dolarów za kontrakt, a tak naprawdę nie będę miał dla ciebie minut na boisku — mówił, chyba że któryś gracz z podstawowego składu będzie kontuzjowany”. Na ostatnie miejsce w składzie mogli wziąć Toniego Kukoca albo mnie. Nie mogę mieć pretensji, że wybrali Kukoca. Mogę żałować, że nie zaryzykowałem. Dostałem propozycję niegwarantowanego kontraktu i przestraszyłem się. Obawiałem się, że w przypadku jego rozwiązania, nie znajdę pracy w Europie, gdzie już będzie trwał sezon. Teraz wiem, że to bzdura, bo w październiku czy listopadzie przyjeżdżają zawodnicy, którzy nie załapali się do NBA i podpisują wysokie kontrakty, chociażby dlatego, że mają za sobą epizod w tej lidze.

Utrzymuje pan kontakt z Milwaukee Bucks?

Co roku dostaję od nich paczkę na święta i urodziny. Czasem ktoś do mnie zadzwoni. W paczce są zwykle słodycze i życzenia. Kilka cukierków czy czekoladek, parę gadżetów, ale człowiekowi miło, że o nim pamiętają.

Wróćmy do początków pana zawodowej kariery. Wszystkich zdziwiło, że jeden z największych talentów polskiej koszykówki, wolał w pewnym momencie grać w drugiej lidze niż w czołowych klubach ekstraklasy.

Miałem 18 lat, gdy zainteresowała się mną Tau Ceramica Vitoria. Grałem tam dwa miesiącce, całe lato u nich trenowałem. Bardzo chcieli podpisać ze mną kontrakt. Mnie jednak pozostawał rok szkoły i chciałem ją skończyć. W dodatku na jednym z treningów wydolnościowych w Szczecinie doznałem kontuzji, pół roku nie trenowałem. Przeszedłem zabieg artroskopii. Gdy zdałem maturę, mogłem wybierać kluby. Przyjechał do mnie pan Schetyna ze Śląska Wrocław, dzwonili z Nobilesu Włocławek, byliśmy z ojcem w Pruszkowie. Ale liga zamknęła przede mną furtkę, wprowadzając formułę open. Wszyscy mogli w niej grać: ruscy, gracze z Bałkanów, Amerykanie. W drużynie mogło nie być Polaków. Taki dziwny przepis. Tego się przestraszyłem. Jestem młody, mam jakąś perspektywę, ale chcę grać, a nie siedzieć na ławie i być zmiennikiem pomyślałem. Potrzebowałem jak najwięcej minut na parkiecie, żeby się czegoś nauczyć. Dlatego poszedłem do drugoligowej Polpharmy Starogard Gdański. Wygraliśmy sezon zasadniczy, z pierwszego miejsca awansowaliśmy do play-off i tutaj już w pierwszej rundzie odpadliśmy z Kotwicą Kołobrzeg, w dodatku przegrywając dwa razy u siebie. Klub zwolnił trenera Tadeusza Hucińskiego, ja miałem opcję w kontrakcie, że gdy nie awansujemy odejść.

I od 2002 roku gra pan niezmiennie zagranicą. Pięć klubów w sześć lat.

I bardzo to sobie chwalę. Zaczęło się od Brunszwiku. Pojechałem tam na okres próbny. Z małą walizeczką, wprost ze Szwecji, gdzie akurat przebywałem z kadrą, a zostałem już na cały rok. Wzięli mnie zamiast Amerykanina.

Po bardzo dobrym sezonie w Energie Braunschweig był pamiętny draft w NBA, a potem przeniósł się pan do Alby Berlin...

Dwóch sezonów w tym klubie nie wspominam najlepiej, bo mało grałem. Szczególne frustracje przeżyłem przy okazji euroligowego meczu ze Śląskiem we Wrocławiu. Nasi wysocy zawodnicy grali tragicznie, a ja wyszedłem na parkiet tylko na siedem minut. A tak bardzo chciałem się pokazać polskiej publiczności, specjalnie się przygotowywałem. Wtedy postanowiłem, że opuszczę klub. Przeniosłem się do Olimpii Lublana, też drużyny euroligowej, która wypromowała takich graczy jak Teemu Rannikko, Yotam Halperin, Dragisa Drobnjak, który ostatnio grał w Turowie.

Asystentem trenera był Saso Filipovski, też dobrze znany w Polsce..

Nie powiem, miałem z nim ciężkie treningi indywidualne, ale to mi się podobało. Gorzej układało się z kontrowersyjnym głównym trenerem Smago Sagadinem, którego teraz zatrudnił Anwil. Gdy przyszedł do klubu, miesiąc siedziałem na ławce, mimo że miałem znakomity początek sezonu, a potem nagle siedem razy znalazłem się w pierwszej piątce.

Zdobyliście jednak mistrzostwo Słowenii...

Zresztą w ciekawych okolicznościach. Po sezonie zasadniczym zajęliśmy drugie miejsce za Slovanem Lublana. W pięciomeczowym finale wygraliśmy wszystkie spotkania na wyjeździe, a przegraliśmy wszystkie u siebie. Ze Słowenii nie miałem daleko do ekstraklasy włoskiej. W Legea Scafati, gdzie dobrze się rozumiałem z Portorykańczykiem Rickiem Apodacą, który trafił tam z Polpaku Świecie, zacząłem kiepsko, bo dokuczała mi kontuzja stopy. Już nawet chcieli mnie zwolnić, ale nowy trener Teoman Alibegović postawił na mnie. Końcówkę sezonu miałem już bardzo dobrą. Złożono mi propozycję przedłużenia umowy, ale zgłaszały się też kluby rosyjskie. Najbardziej konkretną ofertę przedstawił Lokomotiw Rostow. Zajęliśmy siódme miejsce w ekstraklasie. Powinno być piąte lub szóste. W ważnym momencie sezonu pauzowałem cztery tygodnie, bo skręciłem kostkę, ale w ostatnim spotkaniu zdobyłem 24 punkty.

Jak się żyje zagranicznemu sportowcowi w Rosji? Koszykarki opowiadają, że w Moskwie mają do dyspozycji samochody z kierowcą.

Zależy w jakim klubie. Ja powiedziałem, że nie chcę szofera, bo Rostow jest za małym miastem. Mam swój samochód, teraz ford mondeo, co roku nowy. Mam mieszkanie, najlepsze z dotychczasowych, i nie narzekam. Grając w lidze rosyjskiej, zwiedziłem po kawałku Europy i Azji. Byłem we Władywostoku, Nowosybirsku, Irkucku – naprawdę egzotyczne miejscowości. Rosja jest krajem kontrastów. Moskwa to miasto z zupełnie innej bajki. Tu wszystko jest praktycznie nowe albo odnowione, wręcz wypolerowane. Miasto jest bardzo ładne, ale strasznie drogie. Są jednak miejscowości — jak na przykład Penza, gdzie pojechaliśmy na mecz pucharowy, gdzie hotele odbiegają klasą od tych w Polsce z lat 60. czy 70. U mnie w Rostowie do ruchu na głównej ulicy dopuszczone są tylko autobusy, taksówki i samochody ze specjalnymi przepustkami. My nie płacimy mandatów, mimo że nie mamy przepustki, bo jesteśmy koszykarzami. Ale gdy z głównej ulicy skręcisz w boczną, zaczyna się dramat. Ma takie dziury, że nie przejedziesz stu metrów, nie wpadając w jedną z nich. Trzydziestopiętrowy szklany wieżowiec, sąsiaduje z działką, na której stoi parterowy domek z rozwalającym się dachem, a w ogródku siedzą dziadek z babcią.

Zagra pan kiedyś w polskim klubie?

Trochę musiałoby się pozmieniać. Polaków w Polsce traktuje się jak piąte koło u wozu. Wystarczy spojrzeć na sytuację niemieckich koszykarzy w Niemczech czy izraelskich w Izraelu. Tam własnych zawodników się szanuje i wspiera. U nas kluby zalegają polskim graczom z wypłatami, szukają okazji, by im obciąć zarobki. Przybyszowi z zagranicy, który tyle samo wnosi do gry, dają trzy razy więcej. Dlaczego my Polacy we własnym kraju jesteśmy gnębieni przez Polaków? Ja gram zagranicą i wiem dokładnie, że obcym jest trudniej w miejscowych klubach, właśnie dlatego, że nie są u siebie. O wiele więcej się ode mnie wymaga. Rodzimy koszykarz w Polsce powinien czuć się komfortowo, jak w domu.

Jak się pan odnalazł w kadrze u nowego trenera Mulego Katzurina?

Dołączyłem do niej z tygodniowym opóźnieniem. Dzwoniłem do trenera i prosiłem o przesunięcie mojego przyjazdu ze względu na sprawy, które miałem do załatwienia. Jestem zameldowany w Szczecinie, a mieszkam w Świeciu. Teraz mam już nie tylko żonę, ale i dziesięciomiesięczną córkę. Chciałem spędzić trochę więcej czasu z Agnieszką i Wiktorią. Cieszę się, że koledzy dobrze mnie przyjęli, bo wiadomo, jak się patrzy na tych, którzy nie trenują z grupą od początku.

Na tournee w Argentynie otwiera się przed panem szansa, bo z reprezentacją nie pojechali kontuzjowany Adam Wójcik. Nie ma także Lampego i Marcina Gortata. Na pozycji środkowego pana rywalem postaje tylko młody Adam Łapeta.

Wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby byli Adam, Maciej czy Marcin. Liczą się nie nazwiska, lecz umiejętności. Jeżeli masz większe umiejętności, bardziej pasujesz do koncepcji trenera, to grasz. Zresztą nie ma znaczenia, kto przebywa na parkiecie. Ważne, żeby drużyna wygrywała. Owszem, chciałbym grać, ale nie chciałbym dostawać minut dlatego, że Adam jest kontuzjowany. Wolałbym je sobie wywalczyć.

Co pan sądzi o pomyśle naturalizowania amerykańskiego gracza na pozycji rozgrywającego. Przyda się reprezentacji?

Nie mówię nie, jeśli odpowiedzialni na przygotowanie drużyny na przyszłoroczne mistrzostwa Europy naprawdę uznają, że jest to potrzebne. Jeśli jednak stworzymy dobry kolektyw, nie będą potrzebni gracze naturalizowani ani gwiazdorzy. Najważniejsze to mieć zwartą, silną drużynę, na której można polegać. Grającą razem w obronie i w ataku. Mamy jeszcze rok.

Mamy szanse na dobry wynik w mistrzostwach organizowanych w Polsce?

Zawsze wierzyłem w hasło: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. To jest idea sportu zespołowego. Nie decyduje jednostka czy grupa zawodników, tylko cały zespół. Ważny jest nie tylko pierwszy strzelec czy drugi, ale i ostatni zawodnik, który wychodzi do gry, a także ten, który cały czas siedzi na ławce. Na wynik wpływ mają trenerzy, masażyści, ale także prezes związku, działacze i panie, które siedzą w biurze PZKosz. Jeśli oni dadzą nam komfort psychiczny, byśmy mogli koncentrować się tylko na treningach, jeśli znikną pojawiające się co roku problemy pozaboiskowe, na przykład ze sprzętem – będzie łatwiej i lepiej.

Szymon Szewczyk ur. 21 grudnia 1982 r.; wzrost: 209 cm, waga: 110 kg.

Przebieg kariery: 1999-2001: SKK Szczecin; 2001-2002: Polpharma Starogard Gd.; 2002 - 2003: Energie Brunszwik; 2003-2005: Alba Berlin; 2005-2006: Olimpija Lublana; 2006-2007: Legea Scafati (Włochy); 2007-2008 Lokomotiw Rostow (Rosja). Sukcesy: mistrzostwo Polski juniorów (2000), mistrzostwo Słowenii (2006). W reprezentacji Polski rozegrał około 35 spotkań

Rz: Słynny trener Svetislav Pesić powiedział niedawno, że Lampe i Szewczyk to jedni z najlepszych koszykarzy w Europie na pozycji środkowego...

Szymon Szewczyk:

Pozostało 99% artykułu
Koszykówka
Nie żyje Dikembe Mutombo. Kochali go wszyscy
Koszykówka
Paryż 2024. Cud się nie zdarzył. Amerykańscy koszykarze piąty raz z rzędu ze złotem
IGRZYSKA OLIMPIJSKIE
Polacy wygrali z potęgami, jednego nazwano "Wieżą Eiffela". Czeka na nich Iga Świątek
Koszykówka
Koszykarze Sudanu Południowego. Trzyma za nich kciuki nawet Stephen Curry
Koszykówka
Igor Milicić: Jesteśmy zespołem. Jeremy Sochan sam nie wygra