W turnieju co roku bierze udział osiem drużyn Energa Basket Ligi. Ten, kto chce sięgnąć po trofeum w ciągu czterech dni musi rozegrać trzy mecze, więc wysiłek jest spory i okazji do niespodzianek nie brakuje. Chyba mało kto typował jednak taki skład finału przed rozpoczęciem turnieju w Arenie Ursynów w Warszawie. Największymi faworytami były drużyny Anwilu Włocławek i Stelmetu Zielona Góra, ale odpadły już w ćwierćfinałach - pokonane przez późniejszych finalistów. Tymczasem żadna z tych drużyn nie zagrała o trofeum.
Chyba w drugiej połowie lutego nadszedł dla obu drużyn lekki kryzys fizyczny. Obie grają w tym sezonie nie tylko w Energa Basket Lidze, ale także w pucharach - Anwil w Lidze Mistrzów, a Stelmet w Lidze VTB, w której występują kraje byłego ZSRR. Tuż przed przylotem do Warszawy koszykarze Stelmetu odbyli długą podróż z Astany, więc mieli prawo być zmęczeni.
Dzięki temu, że już w piątek odpadli koszykarze z Włocławka i Zielonej Góry kilku reprezentantów Polski (m.in. Michał Sokołowski, Łukasz Koszarek czy Kamil Łączyński) zyskało więcej czasu na odpoczynek przed meczami z Chorwacją i Holandią, które zadecydują o awansie kadry na mistrzostwa świata w Chinach, więc z takiego obrotu sprawy zadowolony może być selekcjoner Mike Taylor.
- Już kilka tygodni temu, po losowaniu par ćwierćfinałowych mówiłem, że finałowy turniej Pucharu Polski, to moment, kiedy można będzie złapać Stelmet na wykroku. Z kolei w Anwilu ciągle coś się dzieje, dochodzą nowi gracze i nie jest łatwo wpasować ich do drużyny, a jednocześnie uspokoić tych, którzy byli wcześniej w składzie - mówi „Rz” Tomasz Jankowski, były reprezentant Polski i ekspert Polsatu Sport.
Arka i Stal rozpoczęły mecz tak, jak obie lubią najbardziej. Zawodnicy z Gdyni, zwłaszcza w sytuacji kłopotów zdrowotnych środkowego Roberta Upshawa (w sobotnim półfinale zagrał tylko pięć minut) dużo (i celnie) rzucali z dystansu, a rywale jak najczęściej starali się być blisko kosza.