Gdy po szóstym meczu finałowym komisarz ligi NHL Gary Bettman wszedł po czerwonym dywanie na lodowisko, publiczność w United Center wstrzymała oddech. Każdy wiedział, co za chwilę się stanie. Kapitan Chicago Blackhawks po raz szósty w historii miał wznieść Puchar Stanleya.
Kiedy najważniejsze hokejowe trofeum trafiło w ręce Jonathana Toewsa, hala zatrzęsła się w posadach od radosnego okrzyku kibiców. Kilka minut wcześniej zakończyło się spotkanie, w którym Blackhawks pokonali Tampa Bay Lightning 2:0 (po bramkach MVP finału Duncana Keitha i Patricka Kane'a), dzięki czemu w całej finałowej rywalizacji zwyciężyli 4-2.
- To najlepsze uczucie na świecie. Jeśli zrobisz to raz, nie możesz się doczekać, by zrobić to znowu - mówił trener świeżo upieczonych mistrzów kandyjsko-amerykańskiej ligi Joel Quenneville. Kanadyjczyk stał się legendą klubu z Chicago. Pod jego wodzą Czarne Jastrzębie po raz trzeci wywalczyły Puchar Stanleya (poprzednio w 2010 i 2013 roku), co czyni je najbardziej utytułowanym zespołem XXI wieku.
To właśnie Quenneville sprawił, że hokej w Chicago przestał być sportem marginalnym. Dzięki niemu Blackhawks wyszli z cienia koszykarskiej drużyny Bulls. Kris Versteeg wspomina, że w 2007 roku, gdy po raz pierwszy podpisywał kontrakt z Jastrzębiami, na mecze chodziło może 7 tysięcy osób. Poniedziałkowy triumf oglądał komplet publiczności, 22,5 tysiąca kibiców. Byli oni świadkami historycznego wydarzenia, ponieważ zdobyli Puchar Stanleya w swojej hali pierwszy raz od 1938 roku.
A jednak Quenneville nie miał w Chicago rajskiego życia. W trakcie sezonu zasadniczego na jego głowę sypały się gromy ze strony kibiców i hokejowych mędrców. Zarzucano mu, że w grze Blackhawks panuje trudny do opisania chaos. Modyfikacja ustawienia nie tyle w każdym meczu, ile przy każdej zmianie zawodników, nie przynosiła żadnych efektów. Drużyna z Chicago zajęła dopiero trzecie miejsce w Dywizji Centralnej, a to za mało jak na jej możliwości i ambicje.