Nawet jeśli nagroda ufundowana kilka lat temu przez korporację finansową Quicken Loans, wciąż pozostaje nieosiągalna, takich emocji kibice koszykówki nie mieli od dawna. Trzy tygodnie finałowych zmagań w akademickiej lidze koszykówki rozstrzygnął jeden rzut. Równo z końcową syreną Kris Jenkins z uniwersytetu Villanova pogrążył w rozpaczy zespół i fanów North Carolina. W tym najważniejszego z nich, śledzącego mecz z trybun stadionu w Houston Michaela Jordana, który 34 lata wcześniej poprowadził drużynę z Północnej Karoliny do mistrzostwa kraju. Tamten mecz też rozstrzygnął jeden punkt i ostatni rzut 19-letniego wówczas Jordana. A towarzystwo Jordan miał przednie, z przyszłymi gwiazdami Los Angeles Lakers - Jamesem Worthy’m i Samem Perkinsem na czele. Ale i przeciwników nie od parady – dowodzonych przez legendarnego później centra Patricka Ewinga.
Jenkins, choć koszykarzem jest niesamowitym, drugim Jordanem raczej nie będzie. Ba, może nigdy w NBA nie zagrać. Nawet po serii niesamowitych spotkań i rzucie, który dał drużynie z niewielkiego uniwersytetu z przedmieść Filadelfii mistrzostwo, nie ma gwarancji, że trafi na parkiety najlepszej ligi świata. Znane portale typujące kolejność draftów, takie jak nbadraft.net czy draftexpress.com, nie widzą go w gronie 60 zawodników, których kluby NBA mogą wybrać w tym lub przyszłym drafcie.
Akademicka liga NCAA wciąż pozostaje największym zagłębiem talentów NBA i to pomimo inwazji świetnych graczy z Francji czy Hiszpanii. Odkąd kluby NBA nie mogą już wybierać w drafcie graczy bezpośrednio ze szkół średnich, to właśnie z NCAA pochodzą najwięksi z wielkich. Obecne gwiazdy pierwszej wielkości przeszły taką drogę, często nie zaznając nawet smaku wieńczącego March Madness Final Four: Stephen Curry grał w drużynie niewielkiego uniwersytetu Davidson, James Harden z Arizona State dobrnął ledwie do drugiej rundy rozgrywek, podobnie jak Kevin Durant w barwach Texas Longhorns.
Koszykarze, którzy w tym roku mogą pójść w ich ślady, też sukcesów w akademickim sporcie nie odnieśli. Typowani na największe gwiazdy swojego pokolenia Ben Simmons z LSU i Brandon Ingram ze słynnego uniwersytetu Duke, nie mają powodów do dumy. LSU nie weszło nawet do grona 68 zespołów, które wzięły udział w Final Four, zajmując w swojej konferencji ledwie piąte miejsce, a Duke polegli w trzeciej rundzie znanej jako Sweet 16, przegrywając wyraźnie z ekipą Oregonu. Ale to oni dwaj są najbliżej NBA i modelu koszykarza idealnego, który rzuca jak zaprogramowana maszyna, a jednocześnie zbiera, broni, blokuje, podaje. I najlepiej, gdyby miał około 210 cm wzrostu. Simmons i Ingram to gracze dający największą nadzieję na realizację tego marzenia, łączą zalety Dirka Nowitzkiego i Kevina Duranta.