Zanim w reprezentacji nastał Amerykanin Mike Taylor (2014), władze koszykarskiego związku zmieniały trenerów jak rękawiczki, bez żadnej koncepcji. Koncepcje, na ogół różne, mieli za to trenerzy. Najlepsi zawodnicy, też z różnych powodów, rzadko grali razem.
Taylorowi udało się zebrać najlepszych i stworzyć w kadrze oraz wokół niej dobrą atmosferę. Miał pod opieką grupę zawodników ze znacznym potencjałem, występujących w niezłych klubach, grali ze sobą już na poprzednich ME. Dwa lata temu postraszyli Francuzów (zresztą podobnie jak tym razem) i Hiszpanów, wyszli z grupy, potem przegrali, ale walczyli jak lwy.
Zdawało się, że doświadczeni i zgrani, w tym roku mogą osiągnąć lepszy wynik. Ale balonu oczekiwań nikt nie pompował, tłumaczyć niepowodzenia stresem spowodowanym oczekiwaniami nie sposób. Nie było Marcina Gortata i Macieja Lampego, ale trudno powiedzieć, czy z nimi kadra grałaby lepiej.
Głowa Taylora raczej nie spadnie, chociaż niektórzy już się tego domagają, bo przed EuroBasketem PZKosz przedłużył z nim kontrakt. To decyzja motywowana pewnie tym, by trener miał komfort pracy, a zawodnicy kontynuację, której kiedyś tak bardzo brakowało.
Czy to jest wina trenera, że Łukasz Koszarek jest od lat najlepszym polskim rozgrywającym i nie widać następców? Czy inny trener wykrzesałby z tej grupy więcej? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że polscy zawodnicy mają braki techniczne i na tym poziomie już żaden trener nie pomoże. Czy Taylor podjął jakąś złą decyzję? Nie wziął do Helsinek trzeciego rozgrywającego, co odbiło się czkawką, kiedy kontuzji doznał A.J. Slaughter, ale czy niedoświadczony rozgrywający by pomógł, kiedy właśnie doświadczenia brakowało najbardziej?