Początek skoków za Uralem wyglądał tak, jak zawsze: na trybunach, choć niedużych, pustawo, tylko spiker zapowiadał atrakcje tak głośno, jak dla tłumów. Na Bocianie oddano mniej więcej tyle dalekich skoków, ile było korzystnych podmuchów pod narty.
Kwalifikacje wygrał Forfang przed Tande – po trzech dyskwalifikacjach w konkursie w Ruce Norwegowie odrobili lekcje w kwestii zgodności kombinezonów z wymaganiami. Naczelny kontroler PŚ Sepp Gratzer znów się nie lenił i zdyskwalifikował Rosjanina Aleksandra Bażenowa za nieregulaminowy ubiór, Amerykanina Kevina Bicknera za niewłaściwe narty, Norwega żadnego.
Polacy awansowali do sobotniego konkursu w szóstkę, odpadł tylko Stefan Hula i to na pechowym, 51. miejscu, ale powodów do zachwytów niemal nie było. Niemal, bo podczas pierwszej serii treningowej Kamil Stoch skoczył aż 142 m, o pół metra więcej od oficjalnego rekordu skoczni należącego od 2017 roku do Forfanga. Pozostali Polacy wypadli przeciętnie, tyle wiadomo, że drużynowa czwórka: Stoch, Kubacki, Żyła i Wolny, była lepsza od pozostałej trójki.
– Moje trzy skoki były bardzo dobre, tylko nie wszystkie dalekie. W tym najdłuższym rzeczywiście powiało mi bardzo mocno pod narty, mogłem się radować wielce. Wydaje mi się, że zrobilem w piątek dobrą robotę. W sobotę też liczę na to, że po prostu dobrze zrobię to co umiem, nie będę liczył na wiatr – mówił do kamer Eurosportu polski mistrz olimpijski.
Serie treningowe i kwalifkacje pokazały, że na kapryśnej skoczni naprawdę trudno skakać stabilnie. Kwalifikacji nie przeszedł szósty skoczek PŚ Timi Zajc (Słowenia). Japoński mistrz ubiegłej zimy Ryoyu Kobayashi i obecny wicelider PŚ Anze Lanisek ze Słoweni też mieli poważne kłopoty, choć awans zdobyli.