To był konkurs, w którym miłą niespodziankę czuł tylko dyżurny optymista prezes PZN Apoloniusz Tajner. Miał rację, ale pewnie i on nie przewidywał, że najwięcej punktów w ekipie zdobędzie Stefan Hula, wprowadzony z ławki rezerwowych za Rafała Śliża.
Austriacy wygrali pewnie, duma podrażniona w konkursie indywidualnym kazała im walczyć tak, by nie było wątpliwości, że to oni rządzą na skoczniach świata. Udowodnili to bez trudu. Za austriackimi plecami działy się jednak rzeczy zaskakujące.
Norwegowie nie od razu mieli pewny medal, doskonałe skoki Andersa Bardala nie wystarczały. Małą katastrofą zakończył się start Finów, zawinił, który to raz tej zimy Harri Olli, tylko weteran Matti Hautamaeki nie dał się deszczowi na skoczni Jested.
Fatalnie wystartowali Rosjanie, nie byli nawet w ósemce, która skakała w drugiej rundzie, jeszcze słabsi od nich okazali się Niemcy. Zawody rozpoczęły się ciekawie także dlatego, że dyrektor Walter Hofer widząc deszczowe chmury trochę śmielej zarządzał przesuwaniem bramki startowej. Pozwolił od razu na dłuższe skoki, nie bacząc, że Austria wysyła na początek Wolfganga Loitzla, a Norwegia Bardala.
Oni zrobili swoje, przedzielił ich Hautamaeki, wydawało się, że role są rozdane. Stoch, który rozpoczynał polskie skoki był piąty w grupie – 123 m. Tego można było się spodziewać, ale że Łukasz Rutkowski spokojnie obroni tę pozycję (121 m), chyba nikt nie planował. Stefan Hula miał dzień, który pewnie zapamięta długo – wygrał trzecią serię skoków. 127 m to wynik, którego nie poprawili m.in. Thomas Morgenstern, Ville Larinto, Daiki Ito, Jakub Janda i Michael Uhrmann.