1399 dni czekał Adam Małysz na zwycięstwo w Pucharze Świata. Drugi na Wielkiej Krokwi był Austriak Andreas Kofler, trzeci Niemiec Severin Freund.
Pierwszy skok Małysza w piątkowym konkursie był jak nokautujący cios. Kiedy nasz as szykował się do swojej próby, gęściej zaczął sypać śnieg, wcześniej po dalekim locie Freunda (137 m) obniżono rozbieg. Ale dla Małysza nie miało to znaczenia. Pofrunął jak za najlepszych lat – 138,5 m. Martin Kuenzle, trener Simona Ammanna, podszedł do Hannu Lepistoe, by złożyć gratulacje. Wiedział, że nikt się po tym ciosie nie podniesie. Drugi po pierwszej serii był Freund, trzeci Austriak Gregor Schlierenzauer (131,5), który wraca do wielkiej formy.
– Czuję dynamit w nogach – mówił Małysz w czwartek po najdalszym skoku (139 m) w kwalifikacjach. – Adam jest murowanym faworytem – twierdził trener Łukasz Kruczek zadowolony, że aż 11 Polaków weźmie udział w zawodach. To nasz rekord w Pucharze Świata.
Biało-czerwony tłum już od rana sunął w kierunku skoczni. Tak jak w czasach, gdy skoki Małysza oglądała w telewizji cała Polska, a pod Wielką Krokwią i na okolicznych polach stały dziesiątki tysięcy zakochanych w nim ludzi. Szły całe rodziny z małymi dziećmi, były też grupy mocno już zmęczonych całonocnym świętowaniem kibiców. Trąbiących, śpiewających, tańczących. Nikt nie dopuszczał myśli, że zwycięzcą może być ktoś inny niż Małysz. Kibice zapewne zapomnieli, że „Orzeł z Wisły” ostatni raz wygrał w Zakopanem sześć lat temu.
Małysz po kwalifikacjach i poprzedzających je treningach nie ukrywał dobrego humoru i podsycał te emocje. – Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. I nie ma znaczenia, z jakiej belki skaczę – tłumaczył po tym, gdy w czwartek z obniżonego rozbiegu skoczył zaledwie 1,5 metra mniej od rekordu Wielkiej Krokwi (140,5) należącego do Ammanna. – Jak czujesz moc w nogach, to wiesz, że nic nie jest w stanie ci przeszkodzić – mówił dziennikarzom, jakby przewidując, co się zdarzy dzień później.