Nieprzebrany tłum pod skocznią i niewiele mniejszy poza nią oczekiwał drugiego zwycięstwa „Orła z Wisły". Wygrana w pierwszym konkursie rozbudziła apetyt na wygrywanie. Małysz mówił wprawdzie, że zadanie jest piekielnie ciężkie, ale twierdził też, że jest w formie, która daje szanse na podium w każdym konkursie. - Nikogo się nie boję, jestem w stanie walczyć z każdym o zwycięstwo - mówił dziennikarzom.
Po pierwszej serii był czwarty. Miał niespełna cztery punkty straty do trzeciego Morgensterna i prawie pięć do drugiego Bjoerna Einara Romoerena. Prowadził Ammann, który przypomniał sobie najlepsze czasy, skoczył najdalej (135,5) w bardzo dobrym stylu.
Małysz skoczył 133,5 metra, dokładnie tyle co drugi Romoeren i siódmy Stoch, dwa metry dalej od drugiego Morgensterna, ale pomiary wiatru wskazywały, że miał znacznie lepsze warunki od Austriaka. - Nie rozumiem tych pomiarów. Wcale tego wiatru na progu nie czułem. Skok był bardzo dobry, Hannu Lepistoe też był zdziwiony, że zabrali mi tyle punktów za korzystny wiatr - mówił Małysz z nutką żalu w głosie.
W drugiej serii oczekiwano, że odrobi straty i stanie na podium. Niepoprawni optymiści przebąkiwali nawet, że wszystko jest jeszcze możliwe i Małysz może wygrać. Tym razem jednak, to nie był jego dzień. - To jest dzień Ammanna - powie jeszcze przed finałową serią Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Jego zdaniem Małysz mógł przy tych korzystnych warunkach w pierwszej serii wylądować metr lub dwa dalej.
Do ostatecznej rozgrywki zakwalifikowało się tylko dwóch polskich skoczków, Małysz i Stoch. Pozostałych pięciu, którzy szczęśliwie przebrnęli wcześniejsze kwalifikację, odpadło z rywalizacji.