Czekał na taką wygraną od ponad roku. Od Predazzo 2012, od konkursu, który się okazał próbą generalną przez złotem mistrzostw świata. Zawsze czegoś brakowało: w Engelbergu przed świętami – ledwie jednej dziesiątej punktu do Andreasa Koflera. Kilka razy – silniejszych nerwów.
W Kuopio trafił ze wszystkim idealnie. Skakali w śnieżycy, czujniki wiatru wyrzucały pomiary, w które nie chciało się wierzyć, znakomici skoczkowie przepadali w tych warunkach, Anders Jacobsen nawet nie zakwalifikował się do finałowej serii, a Richard Freitag, zwycięzca sprzed dwóch dni w Lahti, wylądował w trzeciej dziesiątce.
Jury podnosiło belkę, żeby zawodnicy nie tonęli tuż po wyjściu z progu. A Stochowi w tych warunkach udał się skok bliski rekordu skoczni. Do 135,5 m Masahiko Harady sprzed 15 lat zabrakło tylko pół metra. Kamil miał po pierwszej serii aż 7,9 pkt przewagi nad wiceliderem Severinem Freundem, ale przed drugim skokiem, jak potem opowiadał, nie kalkulował. Daiki Ito, który w finale przeskoczył z siódmego miejsca na drugie, stracił do Stocha blisko 11 pkt.
Polak wygrał szósty raz w karierze, odrobił mnóstwo punktów do rywali wyprzedzających go w klasyfikacji generalnej. Do Jacobsena traci już tylko 45 pkt, do trzeciego Freunda 72. Zostały do końca sezonu cztery konkursy indywidualne: pojutrze w Trondheim, w niedzielę w Oslo i w następny weekend dwa w Planicy.
Kryształową Kulę zapewnił sobie wczoraj Gregor Schlierenzauer. Świętował to wylewnie, długo całował swój numer startowy.