Wygrali jak na paradzie – Maciej Kot, Stefan Hula, Dawid Kubacki i Kamil Stoch dali rywalom cień nadziei na sukces tylko na starcie konkursu, gdy przez kilka minut pozwolili objąć prowadzenie Norwegom. Potem królowali na Wielkiej Krokwi. Na deser Stoch poprawił oficjalny rekord skoczni – od soboty to 141,5 m.
Niespodzianek nie było, i raczej być nie mogło, wśród 10 drużyn obecnych na Wielkiej Krokwi liczyły się trzy gdyż Austriacy, także z przywróconym do zespołu Gregorem Schlierenzauerem, wciąż nie mogą się odnaleźć. Młodzi słoweńscy lotnicy też rozpoczęli nieco za słabo, by Peter Prevc mógł samotnie odrabiać straty.
Syntetyczna opowieść o polskim sukcesie zawiera się zatem w zdaniu: prowadzili po drugim z ośmiu skoków i prowadzenie utrzymali do końca. Tym drugim, który wyprowadził drużynę Horngachera na pozycję liderów był Stefan Hula, jeden z głównych bohaterów reprezentacji, który elegancko poleciał na odległość 136 m – rekord pierwszej serii. W drugiej próbie też dołożył tyle, że stadion miał powody do wiwatów.
Po połowie konkursy Polacy prowadzili z przewagą ponad siedmiu punktów nad Niemcami i osiemnastu nad Norwegami. Pozostałe ekipy – bardzo duża strata. Za plecami Stocha i spółki tak naprawdę trwała walka o drugie miejsce, doskonałe skoki Richarda Freitaga dały je Niemcom. Austriacy, Japończycy i Słoweńcy stworzyli drugą grupę, o takiej kolejności w dużej mierze zadecydował upadek Petera Prevca w drugiej serii (w miarę niegroźny).
Koledzy zbudowali Kamilowi Stochowi duży komfort przewagi przed finałowym skokiem: 17,4 pkt nad Norwegią, 21,3 nad Niemcami. Mistrz skoczył zaś, jakby walczył o olimpijskie złoto, żadnych hamulców, piękny lot za drugą czerwoną linię, potem odrobinę nerwowe lądowanie i można było się cieszyć.