Kluczowe znaczenie miał pierwszy z 21 etapów „Wielkiej Pętli". Nie podjazdy pod słynne alpejskie i pirenejskie szczyty i przełęcze – l'Alpe d'Huez, Toumalet, Aubisque w drugim i trzecim tygodniu wyścigu, ale 201 km między wyspą Noirmoutier a Fontenay-le-Comte w pagórkowatej Bretanii podczas wielkiego otwarcia 105. edycji Tour de France.
Chris Froome, czterokrotny zwycięzca wyścigu, lider imperialnej brytyjskiej grupy Sky, wywrócił się pięć kilometrów przed metą. Nie miał przy sobie pomocników i musiał samotnie doturlać się do mety. Stracił 51 sekund. Z kolarzy grupy Sky bez strat przyjechał do Fontenay jedynie Thomas.
Etap ten naruszył hierarchię w brytyjskim zespole. Wszechmogący menedżer teamu Dave Brailsford stanął przed dylematem, kogo desygnować na zwycięzcę. Froome walczył o piątą wygraną we Francji, trzecie z rzędu zwycięstwo w wielkim tourze.
Schować ambicje
Ale gołym okiem było widać, że Thomas jest w doskonałej formie. Miesiąc przed startem Touru w Bretanii pewnie wygrał generalny sprawdzian – Criterium du Dauphine. Gdyby jednak nie te 51 sekund, które przez zdarzenie losowe zyskał nad kolegą z drużyny na pierwszym etapie, sportowa dyspozycja nie miałaby aż tak wielkiego znaczenia.
Froome jechałby po swoje, a Thomas musiałby zachować swoje ambicje i własną dumę na kolejne wielkie toury. Pod tym względem w Sky obowiązują nienaruszone reguły. Wygrać ma ten, na kogo się stawia przed wyścigiem, kto bardziej służy marce grupy, legendzie wyścigu, a niekoniecznie ten, kto jest lepszy. Przekonał się o tym Froome w 2012 roku, kiedy musiał – nie bez wewnętrznego protestu – bezwzględnie podporządkować się Bradleyowi Wigginsowi, pierwszemu brytyjskiemu zwycięzcy Tour de France.