– Wcale nie była pewna wygranej. Rano skarżyła się, że drapie ją w gardle, że nie czuje się najlepiej – mówił później trener Aleksander Wierietielny. Polka wystartowała jako druga, ze stratą 31,4 sekundy do Majdić. Ci, którzy pamiętali ich ubiegłoroczną walkę z wielką górą, stawiali na Justynę. Była wtedy dużo lepsza od Słowenki, ale Majdić w wersji 2010 jest jeszcze mocniejsza i twardsza niż tamta.
– Kiedyś trener powiedział, że nie będę dobrą biegaczką, bo zbytnio uzewnętrzniam emocje. Tak, to prawda, śmieję się głośno, dużo i głośno mówię, ale biegam też tak, że o mnie słychać – żartowała Petra dzień wcześniej, po zwycięstwie na 10 km stylem klasycznym ze startu wspólnego. To miał być bieg Justyny Kowalczyk i prawdopodobnie, gdyby nie pechowy upadek Polki kilometr przed metą, również niedzielna wspinaczka na Alpe Cermis wyglądałaby inaczej.
Wywrotka na zjeździe sprawiła, że Polka na ostatnim etapie zamiast uciekać, musiała gonić. Tego upadku nikt z dziennikarzy i kibiców nie widział. Kowalczyk pędziła 5 metrów przed Majdić i nagle znalazła się poza trasą. Nie jest w stanie odtworzyć, jak do tego doszło.
Na szczęście straty nie były zbyt duże, Majdić, doliczając tzw. bonusowe sekundy, uciekła jej na niewiele ponad pół minuty. A w niedzielę wstał zupełnie inny dzień. Najpierw lekko prószył śnieg, później przestał. Zza chmur wyglądało słońce, pobliskie stoki roiły się od turystów. Byli kibice z Polski, dużo muzyki i atmosfera pikniku. Ale nie dla tych, które przyjechały, aby tu się wspinać.
Na pierwszym punkcie kontroli czasu (1,7 km) Kowalczyk traciła do Majdić dodatkowe 2 sekundy, ale na kolejnym (3,4) odrobiła prawie 10. To był ten sześciokilometrowy odcinek poprzedzający wczołgiwanie się pod górę. Wierietielny powie na mecie, że kiedy otrzymał informację, że już tam, właściwie na płaskim, Justyna odrabia straty, był spokojny.