Ledwo mistrzostwa się zaczęły, a już straciły najbardziej rozpoznawalną twarz narciarstwa alpejskiego. Dla Lindsey Vonn to nie tylko koniec sezonu, ale też być może najmocniejszy wiraż kariery, w której przecież ostrych zakrętów już i tak było pod dostatkiem. Amerykanka ma zerwane więzadła w kolanie, złamaną piszczel, przed nią co najmniej pół roku dochodzenia do zdrowia. I walka o to, by zdążyć się przygotować do igrzysk w Soczi.
Vonn startowała po Tinie Maze, która miała najlepszy czas. Ostatni pomiar czasu przed upadkiem wskazywał tylko 0,12 sekundy straty do Słowenki. Potem był nieudany skok Amerykanki i fatalne lądowanie przy prędkości ok. 90 km/godzinę.
Krawędź prawej narty chwyciła mocniej śnieg, kolano mocno się wygięło, narta wystrzeliła wysoko w górę, alpejka też została wybita w powietrze, wylądowała na plecach, uderzyła w bramkę i znieruchomiała kilkadziesiąt metrów niżej. Zaczęła krzyczeć z bólu.
Pomoc przyszła szybko, po 12 minutach zabiegów na stoku Lindsey zapakowano w lotniczy tobogan i narciarka przefrunęła z ratownikami na linie nad Schladming – prosto na dach miejscowego szpitala. Karierę amerykańskiej mistrzyni dość często przerywały kontuzje i urazy. Los chciał, by miewała takie przypadki zwłaszcza wtedy, gdy nadchodziły igrzyska lub mistrzostwa świata. Właściwie co wielka impreza, to jakiś wypadek Vonn.
Podczas olimpiady w Turynie upadła na treningu zjazdu. W szpitalu stwierdzono uszkodzenie biodra. Po dwóch dniach mimo bólu wystartowała i zajęła ósme miejsce. Rok później podobnie było w mistrzostwach świata w Are – upadła podczas treningu slalomowego i uszkodziła prawe kolano, musiała przerwać starty na cztery tygodnie.