Żegnając się z Val di Fiemme, po srebrnym medalu na 30 km, zapowiedziała, że gdy wróci Puchar Świata, będzie mieć do końca sezonu jeszcze kilka skalpów do zdobycia. I zbiera teraz jeden za drugim. Wczoraj aż trzy: Kryształową Kulę, zwycięstwo w sprincie w Drammen, czyli jednocześnie pierwsze w karierze zwycięstwo w Norwegii.
Tego, że Kula będzie czekała w Falun właśnie na nią, Justyna była pewna już gdy mijała metę Tour de Ski. Ale od wczoraj Therese Johaug nie ma nawet matematycznych szans na udany pościg.
Johaug w ogóle nie stanęła do sprintu. Nie było też na starcie Marit Bjoergen, ponoć lekko przeziębionej, na pewno – oszczędzającej siły na niedzielne 30 km na Holmenkollen.
Sprint w Drammen jest nietypowy: niby uliczny, ale jednak jest się tam gdzie zmęczyć, typowe sprinterki opadają z sił na finiszu, zresztą na mecie wszyscy człapią, bo ostatnie metry są ostro pod górę, przy schodach kościoła Bragernes.
Justyna dobiegała do nich najszybciej w każdym biegu poza eliminacjami (miała w nich trzeci czas). Wygrała najszybszy ćwierćfinał, najszybszy półfinał, a w finale jej tempo potrafiła utrzymać tylko Heidi Weng. Ale też tylko do ostatnich metrów, gdy Justyna wystrzeliła pod górę. W każdym biegu walczyła jak w transie, narty miała znakomite. Działo się wiele: przepychanki, upadki na topiącym się śniegu. A ona od tego uciekała tuż po starcie.