Jedna szarpała i męczyła rywalki na podbiegach, druga świetnie pokonywała zakręty, zjeżdżała i finiszowała. Zasługi dzielić trudno, bo przecież obie wykonały w Falun wspaniałą pracę.
Aleksander Wierietielny znów górą. Zasłużony trener mimo znanych problemów odbudował formę Kowalczyk i po roku zrobił medalistkę z Jaśkowiec. Kto by kilka miesięcy temu w to uwierzył.
Finał był emocjonujący. Polki biegły z numerem 3, takim, jaki im przysługiwał po udanym biegu PŚ w Oetepaeae. Pierwsza Justyna, druga Sylwia – nie ma tajemnicy w tym, że Jaśkowiec lepiej radzi sobie na finiszu stylem dowolnym.
Konkurencja jest nowa, pojawiła się w mistrzostwach świata w 2005 roku. Pięć zmian i sześć sprinterskich odcinków, w sumie kwadrans akcji – nie ma chwili na nudę.
Gdy ruszyła finałowa dziesiątka, tylko chwilę się martwiliśmy, że Kowalczyk jest gdzieś w środku grupy. Po pierwszej górce była czwarta, po drugim podbiegu pozycję wyżej, w strefie zmian już z liderkami. Jaśkowiec, druga polska wojowniczka, nie oddawała rywalkom ani metra, już w połowie wyścigu widać było, że liczą się tylko cztery zespoły: Norwegia, Szwecja, Polska i Niemcy. Zespoły cztery, medale trzy – ta prosta rachuba kazała się niepokoić o ciąg dalszy, bo wszyscy kibice w Polsce wiedzą: piszczele pani Justyny bolą, krok łyżwowy to dla niej trudna walka także z samą sobą.